Velvet Buzzsaw - recenzja
2019-02-04 10:34:411 lutego 2019 Netflix wprowadził do swojej oferty nowy film. „Velvet Buzzsaw” to horror osadzony we współczesnym Los Angeles, a jego bohaterami są osoby ze świata sztuki - zapatrzeni w siebie, neurotyczni, samolubni, bogaci i zepsuci właściciele galerii, krytycy i artyści. Czy zabójczo piękne obrazy faktycznie wpędzą ich do grobu? Czy warto zobaczyć ten film? Przeczytajcie recenzję!
„Velvet Buzzsaw” to horror dość nietypowy, w którym pierwszy trup pojawia się około 50 minuty, a zanim to nastąpi, śledzimy losy kilkorga postaci, poznajemy ich wzajemne relacje oraz dowiadujemy się, że w zasadzie nikt tutaj nie jest bohaterem pozytywnym, którego ewentualnie będzie nam szkoda.
To całkiem ciekawe podejście, sprawiające, że z jednej strony dajemy się porwać światu bohemy spędzającej czas na snuciu intryg podczas wernisaży w galeriach sztuki i bankietach, a z drugiej strony absolutnie z nikim tu nie sympatyzujemy. Z czasem można nawet zapomnieć, że to horror, aż w końcu ginie pierwsza z tych osób, a lawina śmierci rusza w najlepsze.
Trzeba zaznaczyć, że te sceny śmierci zostały dobrze zrealizowane, a dzieła sztuki, które zabijają to coś całkiem pomysłowego i innego niż zwykłe zagrywki typu jump scare. Na pochwałę zasługuje także aktorstwo, a takie gwiazdy jak Jake Gyllenhaal, Rene Russo, Toni Collette, Zawe Ashton, Tom Sturridge, Natalia Dyer czy John Malkovich świetnie czują się w swoich rolach rozwydrzonych i przewrażliwionych celebrytów świata sztuki współczesnej.
„Velvet Buzzsaw” to propozycja dla widzów, którzy w horrorach wolą zobaczyć interesującą historię niż liczne ofiary, krwawo rozczłonkowane na brutalne sposoby. Twórcy postawili tu raczej na klimat, niedopowiedzenia i solidną obsadę. Całość ogląda się dobrze, jednak bardziej niecierpliwi widzowie na pierwszej połowie filmu mogą się trochę nudzić.
Michał Derkacz
fot. Claudette Barius/Netflix