„Ja wam pokażę!” – nie pokazali
2006-02-15 00:00:00
Jakby nie patrzeć, jesteśmy w okresie walentynkowym. Właśnie teraz, co zresztą nie dziwi, pojawiło się kilka filmów dla zakochanych i nie tylko. Generalnie – komedii romantycznych. Ten gatunek charakteryzuje się tym, że można wydać na świat kompletną szmirę albo obronić się i stworzyć ciekawą i lekką pozycję. „Ja wam pokażę” mieści się niestety w tej pierwszej kategorii. Przyznam, że na film poszedłem z dwóch powodów. Jednym jest to, że zostałem niejako zaciągnięty. Drugim natomiast to, że „Nigdy w życiu”, które było ekranizacją pierwszej z serii książek Katarzyny Grocholi, zdecydowanie mieściło się w drugiej ze wspomnianych kategorii. „Nigdy w życiu” było filmem ciekawym i przyjemnym, chociaż nie da się ukryć, że był niezepsutą adaptacją książki (genialnej zresztą), co tak naprawdę jest bardziej plusem niż minusem tej ekranizacji. W tym mniej więcej momencie kończą się pozytywne słowa w tym tekście. Niestety „Ja wam pokażę!” jest filmem beznadziejnym. Na usta cisną się słowa „dno i trzy metry mułu”, bo jest to druga w moim życiu pozycja, z której chciałem wyjść z kina. Film trwa niemal dwie godziny, ale spokojnie mógłby być obcięty o co najmniej połowę. Sprawia to wrażenie, jakby cały czas się „dopiero rozkręcał”. Nie ma w nim ani szczególnej akcji, ani też tej dawki humoru i radości, która aż biła z pierwszej części. Niestety trudno powiedzieć, czy jest to wyłącznie wina reżysera, czy także Katarzyny Grocholi. Denis Delic, który odpowiada za reżyserię, jest zapewne głównym sprawcą marnej jakości filmu. Zastanawiające jest, czy również książka jest na tym samym poziomie. Być może się mylę, ale „Ja wam pokażę!” jest trzecią pozycją z serii autorki pod tytułem „Żaby i anioły” po zekranizowanym „Nigdy w życiu” i „Sercu na temblaku”. O ile w trakcie pierwszej wybuchy wszelakiego rodzaju śmiechu – od chichotu do łez radości w oczach – następowały z częstotliwością nawet kilku razy na stronę, to w drugiej już sporo rzadziej, ale jeszcze warto jej poświęcić czas. Zgodnie z tendencją spadkową i tym, że zawsze pomysły w serii się kiedyś wyczerpują, pozwoliłem sobie zaprzestać czytania kolejnych. Dlatego nie wiem, jak bardzo bezbarwny był pierwowzór. W tej ekranizacji było natomiast może z pięć śmiesznych gagów. Jak już wspomniałem, film był zbyt długi, jeśli rozważać przekazywane treści. Przykładowo scena, w której Judyta – główna bohaterka – rozmawia z nowym redaktorem naczelnym gazety, w której pracuje, trwa kilka minut, choć tak naprawdę nic nie wnosi do filmu. Podobnie wiele innych scen, jak choćby finałowy taniec na łące, mający być ukoronowaniem filmu. Nudne. W filmie nie wiadomo skąd pojawia się jakiś dzieciak, który jest jakimś krewnym bohaterki. Jedyną jego rolą jest to, że nocuje w domu Judyty oraz to, że kupuje w sklepie internetowym węża, który znika gdzieś w ogrodzie i nie pojawia się już w filmie. Gdyby chociaż kogoś ugryzł, to może by to trochę rozruszało bohaterów i przysypiających widzów. Ale tak się nie stało, wąż po prostu zniknął. Jest to jeden z wielu wątków, które urywają się, nie znajdując kontynuacji w późniejszych scenach. Do tego obsada. Nie wiem, z jakich powodów niemal kompletnie wymieniono obsadę (może tamci aktorzy nie zgodzili się na taką chałę?). Kompletnie do roli byłego męża Judyty nie pasuje Cezary Pazura, który nie współgra z atmosferą produkcji. Nie sprawdza się także Paweł Deląg w roli Niebieskiego, który jest bezbarwny i chyba jednak nadal za młody. Reszty nie warto nawet komentować. Dobrze spisali się jedynie rodzice bohaterki, których znamy z poprzedniej części. Ta obsada jeszcze dobiła film, który i bez nich byłby w stanie agonalnym. Jaka szkoda, że nie zobaczyliśmy tym razem Danuty Stenki i Artura Żmijewskiego w głównych rolach. Może choć trochę uratowaliby „Ja wam pokażę!”, jeśli to w ogóle możliwe. No i jeszcze – żartując – można powiedzieć, że zamiast biustu Grażyny Wolszczak zobaczyliśmy pośladki Pawła Deląga, co dla żeńskiej części widowni mogło stanowić jedyny walor filmu. Naprawdę jedyny… Karol |