Cały on - recenzja
2021-08-29 16:15:04Tym razem to ona jest popularną gwiazdą szkoły, a on trzymającym się na uboczu „dziwakiem”. Reszta się zgadza – zakład, bal maturalny i rodząca się wbrew wszystkiemu miłość. Produkcja w reżyserii Marka Watersa to uwspółcześniona wersja klasycznej komedii romantycznej „Cała ona” z 1999 roku. Czy zamienienie ról głównych bohaterów i próba podjęcia dialogu na temat wpływu mediów społecznościowych na samoocenę nastolatków dobrze się sprawdza? Przeczytajcie recenzję filmu!
Przeczytaj także: Nie uciekniesz od miłości - recenzja
Zaczęło się od zakładu
„Cały on” opowiada historię dwójki bohaterów – nastoletniej infuencerki Padgett Sawyer (Addison Rae), która zarabiając na swoich obserwujących wspomaga finansowo matkę (Rachael Leigh Cook, która grała główną bohaterkę produkcji „Cała ona”) oraz największego nieudacznika w szkole, aspołecznego Camerona (Tanner Buchanan). Ich losy splatają się, gdy podczas nieeleganckiego rozstania z chłopakiem, które na żywo oglądają miliony, Padgett traci swoich fanów, sponsorów, a także szanse pójścia na studia. Chcąc odbić się od dna, zakłada się przyjaciółkami, że wybranego przez nie dziwaka uczyni królem balu maturalnego. Oczywiście pada na Camerona.
Za pomocą mniej i bardziej wyrafinowanych podstępów, główna bohaterka zbliża się do chłopaka. Z czasem oboje zaczynają sobie ufać, a nawet dzielić się sekretami. Padgett funduje Cameronowi makeover, czyniąc z niechlujnego fotografa obiekt westchnień wszystkich licealistek. Pozostaje tylko jeszcze zrobić z niego króla balu. Tylko czy rodzące się gdzieś w międzyczasie uczucie nie pokrzyżuje influencerce planów?
Cały ten makeover
Film zdecydowanie nie robi powalającego wrażenia. Ogląda się go lekko, bezmyślnie i z odrobiną znużenia. To typowa komedia romantyczna bazująca na wątku makeoveru. Fabuła jest przewidywalna, powiela dobrze znane i ograne już na tysiąc różnych sposobów schematy, nie dodając nic wartościowego. Aktorsko też jest raczej miernie. Momentami ledwie można dostrzec jak pojedyncza iskierka przeskakuje między Addison Rae i Tannerem Buchananem, ale przez większość czasu ich występy niczym się nie wyróżniają.
Pomysł wydawał się intrygujący - klasyczna historia ze współczesnym kontekstem. Jednak wszelkie szanse na ciekawe rozegranie tematów wpływu mediów społecznościowych na życie, czy obsesji na punkcie własnego wyglądu zostały zwyczajnie zmarnowane. Cały przekaz został spłycony, obwiązany wstążeczką i upchnięty na siłę, byle się tylko wpasował. Czas, który można by poświęcić na rozbudowanie postaci, rozwinięcie poważniejszych wątków, czy lepsze zarysowanie tła, zmarnowano między innymi na odklejoną rzeczywistości scenę dance offu.
Mogło być gorzej, ale nie jest dobrze
Całości nie ogląda się może źle – to film, który wystarczy śledzić jednym okiem, a i tak zrozumie się puentę. Zwyczajnie produkcji zabrakło czegoś, co dałoby szansę wybić się banalnej komedyjce ponad ogrom podobnych średniaków z tego gatunku.
„Cały on” nie oferuje nic wartościowego, jedynie utarte klisze i powielone zagrania. Twórcy zamienili płciami bohaterów z oryginału z 1999 roku, dorzucili wątek mediów społecznościowych, lesbijski romans w tle i otyłego geniusza/pretendenta do tytułu króla balu, a potem poklepali się po ramieniach. Tymczasem każdy z wątków pobocznych został potraktowany po macoszemu - równie dobrze mogłoby ich w ogóle nie być, a główna linia fabularna okazała się zwyczajnie nieciekawa.
Bronić tego tytułu można jedynie stwierdzeniem, że komedie romantycznie nie mają za zadanie powalać, zaskakiwać, zmieniać światopoglądów (ale niektóre to potrafią!) Mają być lekkie, ciepłe i… trochę głupie. Taki też jest film „Cały on” – nie ciążący na duchu i umyśle zapychacz czasu.
Ocena końcowa: 5/10
Marta Matuszewska
Szukacie dobrej komedii romantycznej na Netflix? Polecamy przeczytać: Zakochany do szaleństwa - recenzja
Fot. materiały prasowe Netflix