Talent nie jest modny (Porwanie - recenzja)
2011-09-30 10:47:20Właśnie poznaliśmy faworyta przyszłorocznych „Złotych Malin”. A w zasadzie murowanego zwycięzcę we wszelakich kategoriach.
Nathan (Taylor Lautner) od zawsze czuł, że coś dookoła niego jest nie tak – jego rodzice wydawali mu się obcy, w szkole nieustannie mrużył oczy, a po imprezkach budził się bez koszulki na trawniku przed domem (brzmi całkiem normalnie). Jego męska intuicja go nie zawiodła – gdy do szkolnego projektu zostaje mu przydzielona jego sąsiadka Karen, w której od dawna się podkochuje, a która aż dziw, ze widzi świat zza swoich brwi a la Breżniew, wspólnie trafiają na stronę ze zdjęciami zaginionych przed laty dzieci i projekcjami, jak te dzieci mogłyby wyglądać w teraźniejszości. Jedna z fotografii po postarzającej przeróbce przedstawia Nathana („Mamy ten sam podbródek!” – oznajmił łamiącym się głosem), co okazuje się być początkiem zabawy w kotka i myszkę z CIA i rosyjskim agentem.
Był kiedyś taki film, co zwał się „Zoolander”. Jego główny bohater Derek Zoolander słynął z trzech min, które przyniosły mu sukces w świecie modeli. Były one identyczne, ale tylko Derek tego nie zauważał. „Porwanie” przywiodło mi na myśl właśnie tamtą komedię, bowiem Taylor Lautner niewątpliwie wielkim aktorem jest – też ma ze trzy miny, wiecznie zmrużone oczy i gra fenomenalnie, jak przystało na gwiazdę Hollywood. Mam na myśli te momenty gry, w których niema go na ekranie, bo gdy tylko stanie przed kamerą, Pinokio ma powody do nakarmienia swojego ego – wreszcie znalazł się ktoś bardziej drewniany od niego.
Większość scen kaskaderskich Lautner wykonał sam i serdecznie gratuluję mu odwagi i zwinności. I pomimo tego, że filmy sensacyjne mają to do siebie, że aktorzy w nich nie muszą być najwyższej próby, bo wartka akcja ukryje ich ewentualne niedociągnięcia warsztatowe, Lautnera nie ratuje nic – to tak jakby próbować przykryć słonia jedwabną serweteczką. Nawet perfidny product placement Apple’a, Coca Coli, Nokii i BMW nie odciągają uwagi od tego, jak, delikatnie mówiąc, niespecjalnie utalentowany jest ten młody chłopak, któremu widocznie marzy się ściągnięcie koszulki i zamienienie się w wilkołaka, czyli oddanie roboty chłopcom z działu grafiki i animacji. A tu nie ma tak prosto, koszulka zostaje na miejscu i trzeba coś grać. Więc Taylor gra, a że idzie mu jak reprezentacji piłkarskiej San Marino – to już mniej istotne. Ile za ten film musieli dostać Sigourney Weaver i Alfred Molina – żeby poczuć odpowiedź na to pytanie, zadaj sobie inne: za ile wszedłbyś do szamba i delektował się jego wszelkimi aspektami zmysłowymi?
Na końcu większości schematycznych filmów sensacyjnych jest swoiste uspokojenie, rozliczenie się jakimiś bon motami z bandziorami prowadzonymi do radiowozu i oczywiście rzewne rozmowy z ukochaną, najczęściej zakończone wymianą płynów ustrojowych. W przeciętnej produkcji trwa to jakieś kilka minut, natomiast „Porwanie” jest w tej kategorii absolutnie wyjątkowe: dawno nie było w kinie tak intensywnego i tak długiego nagromadzenia dialogów rodem z „Mody na sukces”. Kilkanaście dobrych minut takich kwestii, że po każdej wypowiedzi coraz bardziej zastanawiasz się, czy ta słomka w kubku z napojem wystarczy do przebicia bębenków, wydłubania oczu i przekłucia żył naraz, czy może szybszą śmiercią będzie utopienie się w fali żenady, która jak tsunami wylewa się obrazami i głośnikami.
Przyjąłem zasadę, że siedzę w kinie tak długo, aż nie przebrzmi ostatni akord muzyki i z ekranu nie zniknie ostatni napis – bo coraz częściej pod sam koniec twórcy wrzucają coś dla wytrwałych i „kontemplujących”. Czy to jakiś trailer, żartobliwa puenta czy bloopersy. W przypadku „Porwania” moja zasada została złamana – tak naprawdę cały film to jeden, wielki, przereklamowany i nieudolny bloopers. Zabawny co najmniej jak wpadki z filmów z Jimem Carrey’em, ale z jedną, drobną różnicą: niezamierzenie. Dlatego ewakuowałem się z sali w czasie szybszym, niż Taylor Lautner potrafiłby wzbogacić swoją gamę min o kolejną sztukę. Czyli pewnie mógłbym siedzieć tam jeszcze kilka lat, ale przecież szkoda życia. I szkoda też czasu na ten film. Chyba że chora ciekawość/miłość do gwiazdora Zmierzchu/skłonności masochistyczne zwabią cię na salę – wtedy mam tylko jedną radę: potraktuj ten film z przymrużeniem oka. Tylko nie mruż za bardzo, bo miejscami możesz chrapnąć!
Ps. I czy ktoś może mi wytłumaczyć, skąd się wziął tytuł? Tłumaczenie jego jest nadzwyczaj wierne, więc nie chodzi mi o kwestię lingwistyczną. Kto kogo porywa lub porwał? Na pewno nie Lautner widzów.
Ps 2. Jeśli młode pokolenie aktorów jest tak utalentowane, jak Lautner czy młody Whitaker (o dziwo, niespokrewniony z Forestem), to czeka nas średniowiecze w kinematografii… tfu tfu.
Porwanie, reż. John Singleton, prod. USA, czas trwania 106 min, dystr. Monolith Films, premiera 23 września 2011
Wojciech Busz
(wojciech.busz@dlastudenta.pl)
Recenzja powstała dzięki uprzejmości: