Pożegnanie z różdżką (Harry Potter - recenzja)
2011-07-18 10:55:31Przez
10 lat filmowy Harry Potter czarował widzów na całym świecie,
zarabiając miliardy dolarów na biletach i okołofilmowych gadżetach. Czas
na avada kedavra kinowej sagi.
Harry, Ron i Hermiona, wciąż
grani przez Radcliffe’a, Grinta i Watson, nie ustają w poszukiwaniach
horkruksów, czyli przedmiotów, w których Voldemort zamknął kawałki
swojej duszy, żeby zyskać namiastkę nieśmiertelności i móc się odradzać.
Aby raz na zawsze zabić Sam Wiesz Kogo, trzeba najpierw zniszczyć
wszystkie horkruksy, co wcale nie jest najłatwiejszym zadaniem,
szczególnie, że są one pochowane równie dobrze, jak operacje plastyczne
Krzysztofa Ibisza – czyli do tego rzekomo nie istnieją. Na drodze do
zwycięstwa z ciemną stroną mocy/magii staną setki Śmierciożerców z
beznosym Voldemortem na czele, co zaowocować może tylko elektryzującymi
pojedynkami i epicką bitwą o Hogwart. Będzie magicznie.
Trochę mi
tej epickości jednak zabrakło. Biorąc pod uwagę ilość jedzeniowych
gadżetów, jakie ze sobą miałem, będąc gotowym na długi i intensywny
seans, ostatecznie nawet nie skończyłem popcornu – „Harry Potter i
Insygnia Śmierci cz.II” to zaskakująco krótki film. Połączenie obydwu
części to oczywiście expelliarmus dla tego argumentu, co nie zmienia
faktu, że jak na grande finale to oczywiście jest spektakularnie, ale
niewystarczająco długo. Przed bitwą o Hogwart zapisałem sobie porównanie
do bitwy o Helmowy Jar – podobne przygotowania i napięcie, niewątpliwie
magiczna sceneria. Po obronie Hogwartu to porównanie nie wydało mi się
już uprawnione. A może to po prostu moja prywatna tęsknota za magicznymi
filmami i żal do wszystkich, którzy je nadmiernie skracają.
Jako
fan filmowej sagi o Potterze (książkowej zresztą też), przyjemną gęsią
skórką przywitałem znajome logo Warner Bros, z entuzjazmem przyjąłem
wizytę u Gringotta i z szeroko otwartą buzią cieszyłem się ze zmagań o
magiczną szkołę. Fakt, że doświadczałem tego filmu w IMAXie, tylko
potęgował audiowizualny efekt, stworzony przez reżysera Davida Yatesa i
całą filmową ekipę. Nawet raczej drewniana gra aktorska – z absolutnym
wyłączeniem Heleny Bonham Carter – była już tak znajoma, że aż miła, jak
dziurawy but, do którego już się przyzwyczaiłeś i nie chcesz kupić
nowego, dlatego nie mam zamiaru nań narzekać.
Dla mnie, jedynymi
mankamentami były wspomniana już długość filmu – w zasadzie chciałoby
się rzec „krótkość” – i to, że nie do końca w mojej opinii udało się
oddać klimat książki, co zresztą było bardzo wymagającym zadaniem. Dobrą
ilustracją tej tezy są według mnie śmierci czołowych postaci (bez
spoilerów), które w książce były prawdziwymi bombami emocjonalnymi dla
czytelnika, a w filmie przeszły prawie niezauważone.
Osobna
kwestia to dubbing. Niestety, wersja językowa filmu w IMAXie nie
pozwoliła mi na trwanie w tradycji oglądania Harry’ego w oryginale,
czego w pewnym stopniu żałuję. Na ekranie nadal miejscami pojawiał się
znajomy humor, ale myślę, że wiele smaczków zaginęło w tłumaczeniu.
Notabene, dubbing to w przypadku „Harry Potter i Insygnia Śmierci cz.II” tak
naprawdę echo przeszłości. Ilość krwi na ekranie, śmierci i brutalności
sprawia, że to dawno przestała być baja dla dzieci, które są przecież
głównymi odbiorcami polskich wersji językowych.
Niemniej nie
powinno wywołać zdziwienia stwierdzenie, że uważam, że warto zobaczyć
ostatnią, filmową część przygód Harry’ego Pottera, zwłaszcza, jeśli
śledziło się dotąd wszystkie poprzednie. To zamknięcie pewnego okresu,
prawdopodobnie ostateczne pożegnanie się z chłopcem z blizną na czole,
dlatego nie warto rozwodzić się nad słabościami kinowego ukoronowania
sagi, przełknąć je i doświadczyć po raz ostatni magii tego wspaniałego
świata.
To wielce sentymentalny moment, co akurat dało się
zauważyć na ekranie. Przez 10 lat, niemal jak w „The Truman Show”,
obserwowaliśmy, jak Daniel Radcliffe, Emma Watson i Rupert Grint
przeobrażają się z dzieci w dorosłych, ukształtowanych fizycznie ludzi.
Razem z ich procesem dorastania zmieniał się charakter filmów o Harry’m
Potterze. Już to kiedyś pisałem, ale powtórzę – po obejrzeniu ostatniej
części sagi warto wrócić do „Kamienia Filozoficznego” albo „Komnaty
Tajemnic”, chociażby po to, żeby zobaczyć, jak z cukierkowych, słodko
dziecinnych i niewinnych początków wyrosły filmy mroczne i ciężkie, w
których wspomnieniem lekkodusznej atmosfery pozostał jedynie
charakterystyczny motyw muzyczny, skomponowany przez mistrza Johna
Williamsa we własnej osobie.
A w ramach luźnych przemyśleń na
koniec – chyba nie oczekiwaliście, że 10 lat Harry’ego Pottera pozwoli
mi się zamknąć w króciutkim tekście? – w mojej opinii, Daniel Radcliffe
dołączy prawdopodobnie do ligi gwiazd jednego filmu. Skoro np. Mark
Hamill po trzech częściach „Gwiednych Wojen” na zawsze pozostał Luke’iem
Skywalkerem, a Elijah Wood nieodłącznie kojarzy się z owłosionymi
stopami hobbita, to jakiż inny los można po ośmiu częściach wieszczyć
temu, wciąż młodemu, Brytyjczykowi, będącemu centralnym punktem takiego
bezprecedensowego fenomenu, jakim była i nadal jest Potteromania? Tak
silna postać przyniosła Radcliffe’owi nie tylko miliony funtów na
koncie, ale może być także zwiastunem końca jego aktorskiej kariery. Nie
życzę mu tego, mam po prostu silne obawy.
O Potteromanii jeszcze
wielokrotnie przeczytamy i usłyszymy. Jednak prawdopodobnie nie
zobaczymy już jej przyczyn na ekranie. Dlatego w tym miejscu wypada
podziękować twórcom za piękną przygodę – osiem filmów, z lepszymi i
gorszymi momentami, ale nieschodzącymi poniżej pewnego magicznego
poziomu. Ukłony w stronę J.K. Rowling, która nie tylko stworzyła
ponadczasowe dzieło, ale swoją życiową historią zainspirowała wielu
ludzi do działania i spełniania marzeń. Może to i koniec Harry’ego
Pottera – ale tego, co nam dała ta saga, nikt nie będzie w stanie
odebrać.
Harry Potter i Insygnia Śmierci część 2, reż. David
Yates, prod. USA, Wielka Brytania, czas trwania 125 min., dystr. Warner
Bros. Entertainment Polska Sp. z o. o., premiera 15 lipca 2011
Wojciech Busz
(wojciech.busz@dlastudenta.pl)
Recenzja powstała dzięki uprzejmości: