Kos - recenzja
2024-02-08 13:27:02We wrześniu zeszłego roku „Kos” wygrał Złote Lwy podczas 48. Festiwalu Polskich Filmów Fabularnych w Gdyni. Do szerokiej dystrybucji trafił jednak dopiero 26 stycznia 2024, a po seansie wiemy już, czy faktycznie Paweł Maślona zasługuje na miano polskiego Quentina Tarantino, a jego dzieło na tak duże uznanie. Przeczytajcie recenzję!
Modelowy polski film historyczny
„Kos” to film historyczny, ale nie w klasycznym wydaniu. Oto wiosną 1794 roku do ojczyny powraca generał Tadeusz Kościuszko z planem powstania przeciwko Rosjanom. Chce zrekrutować legiony chłopskie i dogadać się z kilkoma sojusznikami, ale nie wie, że to nie z nim, lecz nim zechcą tutaj pohandlować. W dodatku jest ścigany przez Rotmistrza Iwana Dunina i jego zbrojny oddział. Nasz bohater będzie musiał wejść do nieczystej gry (dosłownie i w przenośni), aby ujść z życiem i zrealizować swój cel.
W toku wydarzeń zdaje się jednak, że to nie Kościuszko jest głównym bohaterem, tylko Ignac Sikora – zwykły chłop, bękart zmarłego szlachcica, liczący na uznanie go prawowitym dziedzicem i tym samym wolnym człowiekiem. Kradnie zatem testament i ucieka w nadziei na lepszy los, ale jak to często bywa, wszystkie plany będą musiały zmienić się po zderzeniu z rzeczywistością. Drogi chłopa i bohatera wojennego przetną się szybko i niespodziewanie.
Dlaczego „Kos” to nie jest typowy historyczny film? Twórcy dla odmiany od autorów kolejnych nudnych i pompatycznych gniotów o naszych sławnych patriotach stwierdzili (bardzo słusznie), że rodzima kinematografia nie jest w stanie (albo nie powinna) wyprodukować gigantycznej epopei biograficznej o Tadeuszu Kościuszce.
W miejsce patosu, scen batalistycznych z 20 statystami i odhaczania faktów z życia jak podczas szkolnej lekcji wstawiono zgrabną, zrozumiałą, rozgrywającą się w kilka dni historię, która wciąga od pierwszej do ostatniej sceny. To malutki epizod z życia „Kosa”, ale podany tak, że po wyjściu z kina chcemy na własną rękę dowiadywać się więcej. Tym tropem powinni iść kolejni scenarzyści polskich filmów historyczno-biograficznych.
Maślona czy Tarantino?
Już po pierwszych pokazach „Kosa” pojawiły się porównania do filmów słynnego Quentina Tarantino i faktycznie coś jest na rzeczy. Zwłaszcza druga połowa seansu i sam finał, kiedy grupka głównych bohaterów spędza czas w zamkniętym pomieszczeniu, grając w karty, pijąc i dyskutując – „Kos” bardzo przypomina „Nienawistną ósemkę”. Mamy tu ukrywanie prawdziwej tożsamości, elementy farsy, tragikomedii i w końcu – krwawego westernu. Wcześniej Maślona garściami czerpie z „Django”, a podczas końcowego pojedynku na broń białą dostrzegamy inspirację „Rob Roy” (choć to już reżyseria Michaela Catona-Jonesa).
Najważniejsze jest tu jednak to, że Maślona nie kopiuje bezmyślnie. Jego film nie jest gorszą wersją hitów z Hollywood, tylko umiejętnie czerpiącą z nich (głównie stylistycznie) opowieścią. Historia jest na pierwszym miejscu, a fakt, że genialne dialogi, charyzmatyczni i wspaniale zagrani bohaterowie są tu wsadzeni w sceny rodem z przebojów słynnego samouka to już tylko miły efekt dodatkowy, puszczenie oczka do kinomaniaków i cytowanie mistrza. Po czymś takim ręce same składają się do oklasków. Od maksymalnej noty odejmujemy tylko dwa „oczka” - za dość chaotyczny montaż finałowych scen oraz niedosyt w kwestii wykorzystania złoczyńcy.
Ocena końcowa: 8/10
Michał Derkacz
fot. Łukasz Bąk/materiały prasowe Kino Świat