„Inland Empire” - logika w strzępach
2007-08-27 11:16:15„Każdy ma swoje dziwactwa” - David Lynch także. I chwała mu za to. Jego wizjonerstwo właśnie osiągnęło szczyt. Dlatego też porzućcie nadzieję, że którakolwiek ze scen jego najnowszego filmu będzie wynikać z poprzedniej lub wpływać na kolejną. Dla kogoś takiego jak ten amerykański artysta konsekwencja i porządek byłyby nudne i przyziemne, a wyraźna fabuła mogłaby tylko spłycić to, co ma do przekazania. A jest tego całkiem sporo – cała gama emocji w przeróżnych konfiguracjach czy też obrazy, które przenikając się i zderzając, dają zaskakujące efekty.
Tym razem David Lynch przenosi widzów na plan filmowy. Ekipa usiłuje zrealizować „Marzenia o błękitnym jutrze” - remake niedokończonej przed laty historii o zakazanej miłości i zdradzie. Wiadomość o tragicznym losie poprzedniej pary odtwórców głównych ról sprzyja narastaniu napięcia pomiędzy aktorami – niepokój udziela się zwłaszcza Nikki Grace, gwieździe filmowej rozpoczynającej właśnie niezwykłą podróż w głąb przesiąkniętego złem i tajemnicą świata. Podróż, która pozwala zapomnieć o istnieniu cienkiej granicy między fikcją a rzeczywistością.
„Inland Empire”, jak niemal każdy film twórcy „Zagubionej autostrady”, z powodzeniem mógłby zostać podzielony na kilkanaście etiud, z których każda zachowywałaby swój oryginalny nastrój i specyficzną kolorystykę. Charakterystyczna dla Lyncha dominacja mrocznych barw rozjaśnianych od czasu do czasu ostrym jarzeniowym światłem działa na wyobraźnię mocniej aniżeli jakiekolwiek słowa. Ciemne brzydkie korytarze zestawione z monumentalnymi zabytkowymi wnętrzami tworzą niesamowity kontrast. Podobnie kłębiąca się w każdym kącie, ciężka muzyka przerywana szlochem i odgłosami histerycznego śmiechu. W całej tej mieszaninie kolorów i dźwięków najistotniejsze są jednak twarze – przymglone i zatopione w półcieniu. Maksymalne zbliżenia, rodem z amatorskich produkcji wideo, wręcz drażniąco potęgują odbijające się na nich emocje.
Lynch pokazuje, że nie boi się czerpać ze swoich poprzednich dzieł. Sięga po krótkometrażową animację „Króliki”, nawiązuje do „Darkened room”, przywołuje motyw „filmu w filmie” znany widzom z „Mulholland Drive”, a scenerią wydarzeń kolejny raz czyni wnętrza brzydkiej, kłócącej się z gwiazdorskim przepychem fabryki. Odwagą reżyser wykazał się także przy doborze aktorów. Oprócz swojej ulubienicy Laury Dern i fenomenalnego Jeremiego Irons'a, do współpracy zaprosił także kilku raczej mało znanych za oceanem polskich aktorów. Karolina Gruszka i Krzysztof Majchrzak wcielili się w najbardziej tajemnicze postacie – zagubionej dziewczyny i fantoma, tym samym idealnie wpisując się w nasycony niepokojem klimat „Inland Empire”.
Natalia Łach
natalia.lach@dlastudenta.pl
Recenzja sporządzona dzięki uprzejmości Multikina