Aniołki Charliego w postnuklearnym świecie
2009-06-09 10:10:22W 1984 roku James Cameron nakręcił pierwszą, jak się później okazało, część „Terminatora". Mając do dyspozycji zatrważająco niski budżet, stworzył obraz, który stał się dla wielu obiektem kultu i, bądź co bądź, doprowadził Arnolda Schwarzeneggera do szczytu popularności, uwieńczonego fotelem gubernatora Kalifornii. Czy kolejna odsłona „Terminatora" może bez wstydu stać w szeregu obok pozostałych części serii w panteonie legend kina?
Jest rok 2018. Wojskowy system obrony SkyNet, który miał bronić ludzi, zdobył samoświadomość i wraz z posłusznymi mu maszynami przeciwstawił się swoim twórcom. W podziemiu powstał ruch oporu, którego symbolem jest John Connor, według przepowiedni rzekomy klucz do ostatecznego pokonania maszyn. Musi on odnaleźć swojego ojca, Kyle'a Reese'a, który jest jeszcze nastolatkiem i wysłać go w przeszłość, aby móc się narodzić i przewodzić krucjacie przeciwko maszynom. Z pomocą przychodzi mu Marcus Wright, który w pierwszej scenie filmu umiera w celi śmierci w roku 2003.
Fabuła jest delikatnie zagmatwana, lecz akurat ona układa się w logiczną całość. Widz nie będzie miał kłopotów z jej zrozumieniem, ciężko ją jednak opisać bez zdradzania szczegółów filmu. Reżyserem czwartej części „Terminatora" został Joseph McGinty Nichol, znany między innymi z wyreżyserowania dwóch części „Aniołków Charliego". Niestety najnowszy „Terminator" potwierdza prawidło, że sequel jest gorszy od pierwowzoru, a historia SkyNetu i walki ludzi z maszynami bez Jamesa Camerona traci swój niepowtarzalny klimat.
W filmie mamy w zasadzie trzy, przeplatające się dość ściśle wątki. Pierwszy to wątek Marcusa Wright'a, drugi jest zbudowany wokół Kyle'a Reese'a, a trzeci, zapewne najważniejszy dla twórców, skupia się na osobie Johna Connora. Widz może poczuć się zdezorientowany, nie wiedząc, za którym wątkiem podążać. Jednakże ta wielowątkowość jest według mnie plusem „Ocalenia", gdyż w żadnym wypadku nie powoduje u widza znudzonych ataków ziewania.
Nie można odmówić temu filmowi mrocznej atmosfery. Podczas całych dwóch godzin produkcji nie ma ani jednego żartu. Mimowolny uśmiech wywołują tylko oczka puszczane do fanów serii w postaci nawiązań do poprzednich części (takich jak odsłuchiwanie przez Connora taśmy, którą jego matka nagrała dla niego w pierwszym „Terminatorze" z roku 1984; wyłapywanie reszty „oczek" pozostawiam spostrzegawczości widzów), a także gościnny występ Arnolda Schwarzeneggera. Trochę razi ta powaga, z jaką twórcy filmu podeszli do jego realizacji. W rolę Johna Connora wcielił się Christian Bale - ostatnio mocno eksploatowany w kinie akcji (zagrał już w dwóch „Batmanach", niedługo zobaczymy go w ciekawie zapowiadających się „Public Enemies" z Johnnym Deppem) i który był znany z roli w najnowszym „Terminatorze" na długo przed jego premierą, dzięki nagraniu, które zostało umieszczone w Internecie, a które ukazuje, z jaką powagą Bale podszedł do tworzenia tego filmu i jak bogatym wokabularzem dysponuje. Ta powaga przekłada się na jego grę - mimika jego twarzy ograniczyła się do około dwóch i pół min, z których każda niemal wyraża niewypowiedzianą boleść spowodowaną zaistniałą sytuacją i tym, że musi grać w tym filmie. Do tego dodać można jego patetyczne przemówienia radiowe, za pomocą których chce on wzbudzić w członkach ruchu oporu wiarę w ostateczne zwycięstwo i zmobilizować ich do dalszej walki, równocześnie niemal szepcząc do mikrofonu, jakby starał się przypadkiem nie przerywać młodszym radiosłuchaczom popołudniowej drzemki.
Pewne szczegóły powodują, że nie zawsze wszystko w nowym „Terminatorze", używając kolokwializmu, trzyma się kupy. Po pierwsze, centrum dowodzenia ruchu oporu znajduje się na łodzi podwodnej, aby uniknąć wykrycia przez maszyny. Tymczasem na lądzie myśliwce ruchu walczą z pojazdami SkyNetu, dookoła latają śmigłowce pilotowane przez ludzi, itd. Ciekawe zatem, gdzie te maszyny stacjonują. Może ruch oporu dzierżawi jakiś hangar od maszyn, do którego nie wolno im wchodzić pod karą nie dostania dolewki oleju do obiadu. Trudno to ocenić. Po drugie, skąd w 2018 roku, w środku wojny, w świecie po wybuchu nuklearnym, można znaleźć aparaturę i sterylne warunki do przeprowadzenia operacji przeszczepu serca? Po trzecie: sceny z polem minowym, na którym Marcus najpierw zostaje ranny, a potem, przy ponownej wizycie na nim, biega po nim w te i we wte bez żadnego uszczerbku na zdrowiu. Te szczegóły rzuciły mi się najbardziej w oko. Można uznać, że się czepiam, ale uważam, że mogę oczekiwać spójności od filmu, który kosztował 200 mln dolców. Na ekranie nie mogło też zabraknąć tego, co jest częścią każdej kasowej, hollywoodzkiej produkcji - delikatnego product placementu. Ciekawe, ile koncern Sony musiał zapłacić, aby John Connor posługiwał się jego Vaio.
Co sprawia, że ten film mimo wszystko można określić mianem „przyzwoity"? Pomimo patosu i kiczowatej końcówki, ma on swoją mroczną atmosferę, która aż bije od ekranu. Ponadto nie można nie zwrócić uwagi na fenomenalne efekty specjalne, którymi film jest nasycony, ale według mnie nie nastąpił jeszcze przesyt. Jeśli dodać do tego wkomponowującą się w klimat muzykę, odgłosy wydawane przez maszyny i sam ich wygląd, otrzymujemy niezłe kino akcji, jednakże na pewno nie na miarę kultu, jakim została otoczona seria „Terminatora". Zakończenie filmu może sugerować, że producenci nie poprzestaną na czterech częściach - jednak mam nadzieję, że do kolejnej uda się zatrudnić kogoś innego, niż reżysera „Aniołków Charliego". Kto wie, moze po obejrzeniu „Ocalenia" James Cameron tak się zdenerwuje, wysypując na siebie popcorn, colę i wysmarowując się sosem do nachosów, że sam zgłosi się do reżyserii kolejnego epizodu „Terminatora"? Oby.
Wojciech Busz
(wojciech.busz@dlastudenta.pl)
Recenzja powstała dzięki: