LAF: Podchmielona czarna komedia
2010-08-16 10:58:18Patologie wprost z belgijskiego rynsztoka w ciepłej tonacji – „Boso, ale na rowerze” Van Groeningena podbija serca.
Film z początku daje czadu. Poznajemy belgijski dom rodzinny, którego każdy buzujący hormonami nastolatek pragnąłby z całego serca – panienki sprowadzane na noc, przekleństwa i rodzinne wyjścia na piwo przy jednoczesnym wikcie i opierunku zapewnianym przez babcię, łamanie konwenansów społecznych , a równolegle uczenie się o honorze, pomaganiu sobie jedności i lojalności – oczywiście w ramach rodziny. Zbalansowana dawka patologii i opiekuńczości. A jednak trzynastoletni Gunter Strobbe w pociesznej fryzurze, żyjący w radosnej komunie ojca i trzech stryjków, jest niezadowolony, chce do internatu, lepszego świata pełnego wykształciuchów i intelektualnych potyczek. Zmęczyły go pijackie eskapady, częste awantury i niepewność jutra, woli pisać na swojej zdezelowanej maszynie kolejne opowiadania, widać, że odskocznią od codzienności staje się literacka wyobraźnia. Czy trzydziestoletni Gunter, utrzymujący się z dorywczych prac, marzący o wydaniu książki i zaskoczony właśnie wiadomością o ciąży swojej dziewczyny będzie szczęśliwszy, kiedy rozluźnił więzy z męczącą rodziną i stara sobie ułożyć życie?
W pierwszym rzędzie cieszy mnie kreatywne tłumaczenie tytułu, o ile w oryginale „Helaasheid der dingen” oznacza „Gówniane rzeczy”, a w krajach anglojęzycznych film poszedł pod tytułem „Pechowcy”, to polskie tłumaczenie jest zgrabnym nawiązaniem do Grzesiuka. Scenariusz filmu oparty został na słynnej powieści Dimitria Verhulsta "La Merditude des Choses", która niemal w Niderlandach uzyskała status kultowej sensacji.
Po drugie, film rozdziera widza. Ciężko się zdecydować, czy ma kibicować Gunterowi, by wyszedł na ludzi, czy przesympatycznym pijakom, by zachowali zdrowe wątroby i humor jak najdłużej, szczególnie w odniesieniu do antypatycznego dorosłego Guntera, który już nijak sympatii nie budzi. Najsłabszą stroną filmu są właśnie przebitki z dorosłości głównego bohatera, kolei jego życia, z którym sobie nie bardzo radzi, a które widza zaczynają nużyć i nudzić. I o ile pierwsza część filmu, kiedy poznajemy trudne, ale barwne dzieciństwo i młodość Guntera są świetną rozrywką i powoduje słodko – gorzki śmiech, to historia wychodzenia na prostą i uczenia się zdrowych relacji z patologiczną rodziną jest jak balonik, z którego uchodzi powietrze, para nagromadzona wcześniej.
Plusami filmu pozostaje także aktorstwo, zaskakująco dobry debiutant Kenneth Vanbaeden w roli Guntera, brawurowy Koen De Grave w roli ojca i babcia pozostająca w cieniu, choć będąca wentylem bezpieczeństwa dla Guntera, grana przez aktorkę teatralną Gildę De Bal. Przewodnia piosenka „Pretty woman” pasuje jak pięść do nosa, ale jako znana i lubiana zawsze poprawia humor.
Za absurd, humor i lekką dozę nostalgii – plusik. Żelazna pozycja dla wielbicieli „Trrainspotting” i studentów resocjalizacji i pomocy społecznej.
Recenzja powstała podczas Letniej Akademii Filmowej w Zwierzyńcu (6-15 sierpnia 2010)
Karolina Kuśmider
(karolina.kusmider@dlastudenta.pl)