Powrót do przeszłości (Super 8 - recenzja)
2011-06-20 10:32:40J.J. Abrams czyta „E.T.”, czyli kino w hołdzie Stevenowi Spielbergowi z przełomu lat ’70 i ’80.
Młodziutkiemu Joe właśnie umarła matka. Musi sobie na nowo ułożyć życie z ojcem-szeryfem, z którym za czasów życia rodzicielki nie był zbyt blisko. Na szczęście nadchodzą wakacje i Joe może w całości oddać się pomocy Charlesowi, swojemu rówieśnikowi chcącemu zostać reżyserem, w przygotowaniu filmu o zombie na amatorski festiwal. Razem z kilkoma kolegami i Alice, dziewczyną, w której sekretnie podkochuje się Joe, ekipa kręci kolejne sceny epickiej historii. Podczas zdjęć na małej stacji kolejowej z pędzącym pociągiem w tle, ma miejsce koszmarny wypadek – a w zasadzie celowe wykolejenie pociągu przez półciężarówkę, za kierownicą której siedzi nauczyciel biologii ze szkoły chłopców. Przyjazd wojska na miejsce katastrofy, wszechobecna atmosfera tajemnicy, znikający ludzie, psy, kable i sprzęty elektryczne przekonują młodych filmowców, że w wykolejonym składzie transportowane było coś nienaturalnego, coś bardzo groźnego. Ojciec Joe - szeryf Jackson - rozpoczyna własne dochodzenie, a chłopcy, szczególnie po zniknięciu Alice, muszą stawić czoła nieznanemu niebezpieczeństwu. I jak tu jeszcze w międzyczasie kręcić film o zombie?
Poza Elle Fanning w roli Alice, Kyle Chandlerem jako szeryfem i Noah Emmerichem, odtwarzającym demonicznego pułkownika Neleca, obsada „Super 8” przedstawia się równie tajemniczo, co płeć Michała Szpaka. Dla Joela Courtney’a i Riley’a Griffithsa, czyli filmowych Joe i Charlesa, to tak naprawdę pierwszy film w karierze. Należy odnotować ich nazwiska, gdyż w „E.T.” dzieciaki też były mało znane, a z tamtej ekipy wielki sukces odniosła Drew Barrymore. Może i pośród tych młodych ludzi znajduje się przyszłość amerykańskiego kina, obiekty westchnień nastolatek i zachwytów krytyków. To się okaże za kilkanaście lat, tymczasem poziom aktorstwa w „Super 8” może nie jest super, ale wydaje się być zadowalający.
J.J. Abrams jako reżyser (stworzony do takich filmów, vide jego „Star Trek”) i Steven Spielberg w roli producenta stworzyli niesamowitą atmosferę w „Super 8”, który to film raz ogląda się jak horror, raz jak film obyczajowy, a innym razem po prostu jak „E.T.”. Liczne – ale wciąż w ilości noszącej znamiona dobrego smaku, z czym ostatnio filmowcy mają duże problemy - jump scenki są poprowadzone w iście profesorski, klasyczny sposób – narastająca muzyka symfoniczna, chwila ciszy i hop z uderzeniem orkiestry w tle. Jeśli dodać do tego efekty specjalne, które we wszystkich filmach Spielberga są na niebotycznym poziomie – szczególnie zwracam uwagę na widowiskową scenę katastrofy pociągu! – tworzy nam się obraz klimatycznej, efektownej i klasycznej zarazem produkcji, która już z założenia miała być hołdem dla Spielberga.
Może i dopuszczę się właśnie nadinterpretacji, ale dobrze mi z nią: przez cały film wyłapałem kilka smaczków, które, w co chcę usilnie wierzyć, są pewną satyrą na współczesne Hollywood. Jakże zabawnym byłby fakt, gdyby Charles okazał się uosobieniem młodego Spielberga – niestety nie znam biografii tego wielkiego reżysera i producenta, niemniej byłoby to mistrzowskie posunięcie ze strony pary Abrams-Spielberg. Powtarzanie przez Charlesa magicznej frazy „production value”, którą usprawiedliwia on kręcenie w niebezpiecznych warunkach, jest kolejnym elementem na pozór niewinnej układanki, tak jak narzekanie aktora filmu o zombie na ciągłe zmienianie jego kwestii. A włożenie przez Abramsa w usta jednego z bohaterów słów „Samochód wykoleił pociąg? Przecież to niemożliwe” to piękny, wyrafinowany i delikatny pstryczek w zadarte noski krytyków. Przynajmniej ja chcę w to wierzyć, bo to znacząco podnosi wartość „Super 8” w oczach widza.
„Super 8” to prawdziwy powrót do przeszłości, do czasów „E.T.” i „Bliskich spotkań trzeciego stopnia”, gdzie kosmici mieli dobre serduszka, a źli ludzie – czy też, ściślej rzecz ujmując, niedobrzy dorośli – nie rozumieli ich i więzili, ogarnięci pseudonaukową chęcią poznania obcych cywilizacji, najchętniej za pomocą wiwisekcji. To poniekąd pewne odetchnięcie od tendencji, którą dopiero „Super 8” mi uświadomił – ostatnimi czasy wszystko, co pozaziemskie w filmach, najczęściej okazywało się wrogo nastawione do ludzkości, która musiała się bronić przed zaawansowanymi technologicznie gwiezdnymi najeźdźcami. Ostatnim filmem, gdzie to ludzie byli oprawcami, był chyba „Dystrykt 9”, który niemal zniknął w gąszczu kolejnych inwazji i dni niepodległości.
Bez psychologicznego drążenia i kolejnych nadinterpretacji: trzeba być dobrym i tyle. „Super 8” ogląda się jak mecze Orłów Górskiego – klasyki, które z rozrzewnieniem przypominają, jak się to kiedyś robiło. Nie twierdzę, że dzisiaj jest źle, tj. w dziedzinie filmów oczywiście. Jest po prostu inaczej, a film J.J. Abramsa to doskonały kontrast dla zmian. Wychowałem się na „E.T.”. Czy chciałbym, żeby kiedyś moi zstępni wychowywali się na „Super 8”? Chyba nie, w związku z horrorowymi fragmentami filmu. Nie zmienia to faktu, że ci, którzy nie będą budzili się w nocy z krzykiem i chcą widowiskowo przypomnieć sobie czasy stworka ze świecącym paluszkiem, powinni być zadowoleni. Ja jestem i nie żałuję.
Super 8, reż. J.J. Abrams, prod. USA, czas trwania 112 min. dystr. UIP, premiera 17 czerwca 2011
Wojciech Busz
(wojciech.busz@dlastudenta.pl)