Stop na zielonym (Green Lantern - recenzja)
2011-08-02 09:25:25Zmarnowany potencjał świetnego komiksu, słabe 3D i aktorzy równie ruchliwi, jak mieszkańcy intergalaktycznych nekropolii. „Green Lantern” na szczęście nie jest aż tak fatalny.
Wszechświat podzielony jest na 3600 sektorów. Pokoju w każdym z nich strzeże strażnik z Korpusu Zielonych Latarni, których znakiem rozpoznawczym jest zielony pierścionek, pozwalający na zmaterializowanie swojej siły woli, ograniczonej tylko wyobraźnią. Jeden z tych pierścieni wybiera ziemskiego pilota-oblatywacza Hala Jordana (Ryan Reynolds), po tym jak jego pierwotny właściciel umiera w związku z obrażeniami po walce z napędzanym strachem Parallaxem (idealna nazwa na środek przeczyszczający). Z pomocą doświadczonych Zielonych Latarni (wśród nich m.in. czerwonoskóry elfomarsjanin Mark Strong) Hal musi uwierzyć w siebie i sprawić, żeby człowieczeństwo, które na początku jest jego największą słabością, stało się jego prawdziwą siłą. I oczywiście zdobyć ziemską kobitkę o imieniu Carol (Blake Lively).
„Green Lantern” zaczyna się co najmniej nieźle. Pierwsze spotkanie z Parallaxem (poważnie, nie dość, że brzmi, jak lek na przeczyszczenie, to jeszcze przypomina jego efekt), sceny samolotowe, dialogi – to tworzy wrażenie, że dostaniemy dobry film, ze słownymi pazurami i efektami specjalnymi na wysokim poziomie. To wrażenie niestety powoli zaczyna pryskać, wraz z założeniem przez głównego bohatera zielonej maski a la Robin, która daje mu +10 do kamuflażu, męskości i usposobienia melodramatycznego. A efekty specjalne są tak naprawdę nijakie. Niby to trójwymiarowe, ale 3D tu jak na lekarstwo, i to znów przeczyszczające. Aż kłuje w oczy to, jak bardzo ten trzeci wymiar został dodany w postprodukcji. Tam, gdzie jest mało 3D w 3D, ja osobiście czuję się oszukany.
Film może i świeci zielenią, ale jest to zieleń nadgniła. Mimo, że jest to pierwsza filmowa ekranizacja komiksu „Green Lantern”, to brakuje jej świeżości. Autorzy czerpią garściami ze schematów z innych filmów o superbohaterach, niekoniecznie tych najlepszych. Co najmniej dwa razy mamy tutaj klasykę w postaci osoby, która upadła, czeka ją nieuchronna zguba i w ostatniej chwili jest ratowana przez bohatera. Kogo ratowaliby nasi wspaniali herosi, gdyby nie te niezdary w tłumie, które zamiast podnosić się i uciekać dalej, leżą i wpatrują się w obiekt destrukcji jak w, no właśnie – w efekt zażycia Parallaxu? Skoro już się trzymamy tej konwencji…
Charlotte z „London Boulevard” uważała, że ona jako aktorka znajduje się w filmie tylko po to, żeby swoimi wypowiedziami pomagać głównemu, męskiemu bohaterowi, odnaleźć siebie i pchać w ten sposób akcję do przodu. Dokładnie taka rola przypadła Carol w „Green Lantern”, z tym, że momentami jest to naprawdę żenujące, szczególnie pod koniec filmu, ociekając sztucznym patosem i wyświechtanymi hasełkami. Mało polotu w tej postaci i jej stosunku do Hala, zmodonasukcesowione to niemiłosiernie. Poza jednym momentem, gdy Carol rozpoznaje – pomimo „świetnej” maski – twarz Hala. Ta scena bowiem rozbraja, ogląda się ją, jakby była autoironiczna i chcę wierzyć w to, że takie właśnie było jej zamierzenie.
Jestem fanem wszelakich adaptacji komiksów, nawet tych najsłabszych. Dlatego w moim odczuciu „Green Lantern” nie jest tak dramatycznie słaby, jak by to wynikało z opinii w recenzenckim półświatku. Wybitny film to nie jest, nie jest nawet dobry, ale na miano „fajny” według mnie już zasługuje, choć ze wskazaniem na „słaby”. Podobała mi się gra Petera Sarsgaarda, który wystąpił w roli ziemskiego antagonisty Hala, wąsatego i mało popularnego doktorka Hectora Hammonda. Nie można także nic zarzucić muzyce Jamesa Newtona Howarda. Żal mi trochę reżysera Martina Campbella, który po znakomitym „Casino Royale” ewidentnie przestrzelił (i to drugi raz, bo jego „Furia” też do wybitnych nie należała).
Rok 2011 to rok komiksowych adaptacji. Za nami już kilka naprawdę bardzo dobrych, przed nami kolejne, obiecująco się zapowiadające. „Green Lantern” raczej trafia do kategorii tych nie najbardziej udanych, ale rozrywki dostarcza całkiem przyjemnej, jeśli tylko zakryje się oczy i zatka się uszy na te najbardziej rzewne momenty. Ostatnia scena ujawnia, że czeka nas sequel – oby autorzy tym razem podładowali swoje pierścienie i sięgnęli do głębszych zasobów woli. O ile takowe mają.
Green Lantern, reż. Martin Campbell, prod. USA, czas trwania 114 min, dystr. Warner Bros. Entertainment Polska, premiera 29 lipca 2011
Wojciech Busz
(wojciech.busz@dlastudenta.pl)
Recenzja powstała dzięki uprzejmości: