Duzi chłopcy lubią duże zabawki
2009-06-26 14:59:10Potężny budżet, reżyser lubiący fajerwerki i producent gwarantujący sukces. Wystarczy dodać szczyptę (garść? ciężarówkę? tankowiec?) efektów specjalnych i tak oto uzyskujemy przepis na kinowy hit. „Transformers: Zemsta Upadłych" to wyśmienite danie bazujące właśnie na wymienionych składnikach.
Obaj panowie, tj. reżyser i producent wykonawczy w zasadzie nie potrzebują przedstawienia. Michael Bay znany jest przede wszystkim z wielce efektownych, ale w gruncie rzeczy płytkich filmów, takich jak „Armageddon", „Pearl Harbor" czy pierwszej części „Transformers". Steven Spielberg to natomiast klasa sama w sobie - jego nazwisko przyciągnęłoby widzów do kina nawet na mizerny obraz. Hasło „Spielberg" działa po prostu jak magia, która z filmów przeciętnych robi piorunujące hity. To wręcz marka, gwarantująca przede wszystkim dobrą rozrywkę.
Skupmy się jednak na meritum, tj. na najnowszym filmie tej Fantastycznej Dwójki. W tym miejscu powinien nastąpić opis fabuły „Zemsty upadłych", ale jest ona w tym filmie elementem całkowicie drugoplanowym i jedynie uzasadniającym kolejne wybuchy na ekranie. Dla porządku: na Ziemi żyją dwa rodzaje Transformersów - dobre Autoboty i złe Decepticony. W pierwszej części dane nam było zobaczyć, jak Decepticony zostają pokonane, a ich przywódca Megatron ląduje na dnie oceanu, strzeżony przez amerykańską marynarkę wojenną, w spokoju sobie rdzewiejąc. Jednakże nie wszystkie złe roboty zostały pokonane. Autoboty w sojuszu z ludźmi tworzą grupę uderzeniową NEST, mającą za zadanie walkę z Decepticonami, skutecznie zakłócającymi harmonijne życie naszej planety. Tymczasem Sam Witwicky (w tej roli Shia LaBeouf), który w pierwszej części pomagał dowódcy Autobotów, Optimusowi Prime'owi, uratować Ziemię przed Decepticonami, wybiera się na studia, chcąc zapomnieć o walce maszyn, która toczy się dookoła i żyć jak normalny dzieciak. Jego plany stają się delikatnie trudniejsze do zrealizowania, gdy w swojej bluzie odkrywa kawałek Kości, będącej częścią Wszechiskry, potrzebnej Decepticonom do przetrwania i zdobycia ponownej dominacji na świecie. Oczywiście złe roboty będą próbować ją odzyskać, a w obronie Sama staną Autoboty, na czele z Optimusem Prime'm i samochodem Sama, Bumblebee. Na domiar złego, Decepticon, który w pierwszych scenach filmu, goniony przez NEST, niszczy połowę Szanghaju oznajmia, że „Upadły znowu powstanie", a to oznacza dodatkowe kłopoty przede wszystkim dla Sama, ale też dla całej ludzkości.
Uff. Zawile i całkiem ciekawie, ale łatwo się w tym wszystkim pogubić. Z drugiej strony, od początku wiadomo, jakie będzie zakończenie filmu - nie trzeba być wybitnym geniuszem, żeby się tego domyślić - wystarczy mieć przeciwstawne kciuki. Z każdym kolejnym ujęciem, z każdą kolejną walką i eksplozją film zmierza do wielkiego finału, którego wynik jest z góry wiadomy, co w sumie mogłoby psuć całą zabawę. Ale nie psuje.
„Transformers: Zemsta Upadłych" jest bowiem filmem, który przyprawia mnie osobiście o ciarki z wrażenia. Efekty specjalne - nie znajduje słów, którymi można by je opisać, są po prostu tak genialne, że w zasadzie każdy opis umniejszałby ich jakość. Z drugiej strony, momenty bez fajerwerków są w filmie o tyle nieliczne, że podczas trwającego 147 minut seansu taka dawka adrenaliny i wizualnej rozkoszy może powodować przesyt. U mnie nie spowodowała. Walki Autobotów z Decepticonami cały czas trzymają w napięciu, nie pozwalając widzowi nawet na mrugnięcie powieką, gdyż czas na to spożytkowany może spowodować, że ominie nas jedno z niezwykle szybkich ujęć. Jeśli na ekranie mamy chwilę spokoju, to możemy być pewni, że za chwilę piekło rozpęta się ponownie i znów będziemy świadkami tych wielce szczegółowych modeli robotów oraz dopracowanych i pomysłowo zrealizowanych walk.
Nie sposób nie wspomnieć o efektach dźwiękowych, które są równie genialne jak efekty specjalne. Oba elementy tworzą spójną całość, bombardując receptory widza natężonymi ładunkami emocji audiowizualnych. Muzyka Steve'a Jablonsky'ego umiejętnie buduje klimat i podkręca jeszcze, i tak wyśrubowane niemal do granic niemożliwości, napięcie. Osobiście bardzo przypadły mi do gustu dźwięki wydawane przez Decepticony - bliżej niezdefiniowane, do bólu metaliczne i mroczne.
Jeszcze jeden element w tym filmie powoduje, że ogląda się go w wyśmienity sposób - chodzi mi tu o humor bijący z ekranu. Gdyby twórcy potraktowali Transformersów poważnie, popełniliby największy, śmiertelny błąd i strzelili by sobie w brzuch. Na szczęście, ironia, gagi i żarty w filmie są bardzo zabawne, dodatkowo rozszerzająco wpływając na szeroki uśmiech spowodowany efektami audiowizualnymi. O warstwę humorystyczną dbają tu przede wszystkim swoimi komentarzami John Torturro, Shia LaBeouf i moi dwaj ulubieńcy, Autoboty-bliźniaki, posługujące się słownictwem, żartem i akcentem zaczerpniętymi prosto z hip-hopowego wokabularza Afroamerykanów. Trzeba na koniec wspomnieć o Megan Fox, grającą Mikaelę, dziewczynę Sama - męska część widowni będzie wniebowzięta. Te usta! (swoją drogą ciekawe, czy zrobione przy pomocy komputera czy szybkiej operacyjce wstrzyknięcia silikonu chwilę przed kręceniem).
Zbliżając się do podsumowania, chciałbym zwrócić uwagę na element, którego nie mogło zabraknąć u Bay'a, ale który wywoływał ironiczne uśmiechy na widowni - patos, ujawniający się w szczególności na końcu filmu. Była to delikatnie zbyt infantylna próba przekazania widzom pewnych wartości, które powinni poddać internalizacji, a która wyglądała mniej więcej tak: „Optimusie, weź moje części", a jest to tylko jedna z takich, na szczęście nielicznych, scen. Ci, którzy obejrzą ten film, będą dokładnie wiedzieli, o które momenty mi chodzi. Oczywiście nie mogło również obyć się bez symbolicznego strącenia amrykańskiej flagi przez złe Decepticony. Poza tym, osobiście zwróciłem uwagę na to, jak świetnym nośnikiem reklamy są Autoboty, z których większość jest Chevroletami. O dziwo, ten product placement jest całkowicie nienachalny.
Podejmując próbę podsumowania, należy zastanowić się nad dwoma podejściami do filmu jako do sztuki. Jeśli w kinie szukasz egzystencjonalnych rozważań, które przybliżą Cię do poznania natury ludzkiej poprzez wyrafinowaną intelektualną interakcję z widzem, a Twoim idolem jest Milos Forman i wszędzie szukasz odniesień do niego - „Transformers: Zemsta Upadłych" zdecydowanie nie jest dla Ciebie i będzie to tylko strata pieniędzy i ewentualnie przybranie na wadze związane z pochłanianiem popcornu. Ale z drugiej strony, jeśli masz ochotę na fantastyczną rozrywkę, doprawioną dobrym i zabawnym humorem, a kino według Ciebie powinno dostarczać przede wszystkim zabawę i wrażenia audiowizualne - nie wahaj się i od razu kup bilet na ten wielki, epicki pojedynek Autobotów z Decepticonami. Rzadko się zdarza, żeby sequel był lepszy od pierwowzoru - w tym wypadku jednak druga część „Transformers" jest o niebo lepsza od pierwszej pod dosłownie każdym względem. Zakończenie sugeruje, że Michael Bay weźmie się również za stworzenie i trzeciej części. Bez chwili zawahania udam się na nią po to, aby się świetnie bawić, świadom, dlaczego kupiłem bilety właśnie na ten film, nie narzekając na jego praktycznie nieistniejącą fabułę i poddam się po prostu audiowizualnej rozkoszy.
Wojciech Busz
(wojciech.busz@dlastudenta.pl)
Recenzja powstała dzięki: