5 filmów, których nie widzieliście w 2009
2010-01-07 22:07:53W minionym roku na ekrany polskich kin weszło 227 zagranicznych filmów. Sporo, ale to i tak niewielki ułamek światowej produkcji. Sprawdźcie, co pominęli polscy dystrybutorzy i dlaczego nie powinni tego robić.
1. „Moon"
No dobra, ten film był wyświetlany w Polsce, ale tylko na jednym festiwalu, więc mieli okazję go zobaczyć nieliczni. A szkoda, bo to naprawdę dobre science fiction w starym stylu. O jego klasie niech świadczy fakt, że pod internetową petycją mającą zwrócić na niego uwagę Amerykańskiej Akademii Filmowej podpisali się m.in. Jim Jarmusch i Jon Favreau. Reżyser, Duncan Jones, syn Davida Bowie`ego, opowiada historię kosmonauty Sama Bella, który nadzoruje pracę księżycowej bazy, gdzie wydobywa się hel-3, substancję rozwiązującą problemy energetyczne na Ziemi. Dużo w tym filmie odwołań do klasyki gatunku, ale jest to dzieło w pełni oryginalne, wciągające i inteligentne. Szkoda tylko, że niezbyt optymistyczne, bo pokazujące, że za każdym postępem ludzkości stoją ofiary ponoszone przez jednostki. Na pocieszenie dostajemy jednak bardzo dobrą grę Sama Rockwella i przepięknie sfilmowane księżycowe pejzaże.
2. „Where the Wild Things Are"
czyli po polsku „Gdzie mieszkają dzikie stwory". Spike Jonze, twórca m.in. „Być jak John Malkovich", tym razem przedstawia nam bajkę, choć nie do końca wiadomo, czy powinny obejrzeć ją dzieci.
Mały Max to chłopiec obdarzony dużą wyobraźnią i pełen energii, ale nie do końca grzeczny. Pewnego dnia, rozczarowany tym, że mama i starsza siostra nie poświęcają mu wystarczająco uwagi, ucieka z domu. Przebiega przez ulicę, przechodzi przez dziurę w płocie i w głębi zapuszczonego ogrodu znajduje łódkę, którą płynie na odległą wyspę. Tam spotyka tytułowe dzikie stwory (jako głos jednego z nich James Gandolfini z „Rodziny Soprano") i zostaje ich królem. Fabuła „Where the Wild Things are" jest mistrzowskim połączeniem logiki dziecięcej historyjki i tradycyjnej struktury scenariusza, przez co film co chwilę zaskakuje swoim surrealizmem, nie pozwalając jednocześnie odkleić się od oglądanej historii.
„Stwory" są najbardziej wzruszającym filmem od czasów „Króla Lwa", prześlicznym, ale, podobnie jak sam Max, nie do końca grzecznym. To przeniesienie na ekran dziecięcej wyobraźni takiej, jaka jest naprawdę, tak samo fascynująca i pogodna, co okrutna i melancholijna. Ta bajka nie kończy się morałem, świat jest dalej, jaki był, a bohater może i trochę dorośleje, ale to wcale nie znaczy, że staje się lepszy. Tematem dzieła Jonze`a jest ból związany z wyrastaniem z dzieciństwa, generalnie nie jest to zbyt wesołe, więc poważnie się zastanówcie, zanim pokażecie ten film jakiemuś dziecku. Koniecznie natomiast obejrzyjcie go sami.
3. „Two Lovers"
Love story, czasem zabawne, ale nadużyciem byłoby nazwać ten film komedią romantyczną. W tytułowych rolach bardzo dobrze radzący sobie Joaquin Phoenix i Gwyneth Paltrow.
Historia toczy się głównie w środowisku amerykańskich Żydów, co daje okazję do obserwacji kilku ciekawych zjawisk z dziedziny socjologii. Żydowskie rodziny zachowują pewne tradycje, ale w specyficzny sposób - ich bar micwa wygląda jak trochę większe amerykańskie urodziny. Poza tym obchodzą też Święto Dziękczynienia i chrześcijański Nowy Rok.
Głównym wątkiem filmu jest jednak rozdarcie głównego bohatera między dwiema kobietami - podsuwaną mu przez rodzinę Żydówką Sandrą, z którą wiąże się także fuzja rodzinnych interesów i lekko niezrównoważoną Michelle, osobą z zupełnie innego środowiska. Symbolizują one dwie postawy, z których jedna polega na przyjęciu tego, co zostało nam dane, a druga to bunt i realizacja własnych pragnień. Niestety żadna z tych dróg nie jest w stanie zapewnić bohaterowi szczęścia.
Tragizm bez patosu, intensywne, ale subtelnie pokazane uczucia - idealny film na melancholijny wieczór.
4. „Sin Nombre"
Może i bohaterowie wcześniej omawianych filmów nie mieli za wesoło, ale ten jest o tym, że, jak śpiewał Kazik Staszewski, „inni mają jeszcze gorzej". Mamy tu dwie historie. Pierwsza jest o Sayrze, dziewczynie z Hondurasu, która spotyka niewidzianego od lat ojca i decyduje się wyruszyć z nim w długą i niebezpieczną podróż do USA, skąd jej tata został właśnie deportowany. Druga opowieść to losy Willy`ego, młodego członka meksykańskiego gangu. Willy czuje dumę z przynależności do przestępczej grupy, ale to się kończy, kiedy szef gangu morduje jego dziewczynę. Wtedy dociera do niego, że gangsterska solidarność to fałsz, a życie przestępcy nie oferuje nic poza przemocą i ciągłym trwaniem na krawędzi. Te dwie historie przecinają się na dachu pociągu, którym podróżują emigranci.
„Sin Nombre" to film brutalny, ale nie epatujący przesadnym okrucieństwem. Fabuła wciąga, w pamięć zapadają pełnokrwiste postaci, zwłaszcza wytatuowani na całym ciele, włącznie z twarzą, gangsterzy. Tak, to kolejny niezbyt pogodny film w tym zestawieniu, ale oglądając go możemy przynajmniej poczuć radość z faktu, że mieszkamy tutaj, a nie tam gdzie jego bohaterowie.
5. „Good Hair"
Po osiągnięciu wysokiego poziomu w dziedzinie hardkoru, na koniec coś luźniejszego. Tytuł jak najbardziej zgodny z tematem - to jest film o włosach, ale choć zrealizował znany komik Chris Rock, sprawa jest całkiem poważna. Chodzi o włosy czarnych kobiet.
„Good Hair" to komediodokument, którego główna osią fabularną są zawody fryzjerów na corocznej imprezie zwanej Hair Show. Skąpo ubrane tancerki, głośna muzyka i strzyżenie do góry nogami albo pod wodą - już same te sceny są warte tego, żeby poświęcić temu filmowi trochę uwagi i stanowią dowód na to, że każde kuriozum, jakie jesteście (lub nie jesteście) w stanie sobie wyobrazić, znajduje się właśnie tam. W kraju gwieździstego sztandaru.
Konkurs fryzjerów staje się dla Rocka odskocznią do opowieści o tym, co Afroamerykanie, w szczególności kobiety, robią ze swoimi włosami, a są to praktyki, od których włos jeży się na głowie. Ośmiogodzinne wizyty u fryzjera, tysiące wydanych dolarów i stosowanie środków sprawiających ogromny ból, a nawet mogących trwale uszkodzić zdrowie. Kto by pomyślał, że strzyżenie może być tak ekstremalnym przeżyciem?
Oczywiście, w filmie nie chodzi tylko o włosy. Poprzez ten pozornie nieistotny problem Chris Rock analizuje mentalność współczesnych Afroamerykanów, zastanawia się nad ich pozycją w społeczeństwie, a także pokazuje związki pomiędzy estetyką a polityką i ekonomią. Przyglądając się drobnym rzeczom, odsłania wciąż żywe, wynikające z historii kompleksy. Mamy tu więc ciekawy problem społeczny połączony z humorem, a jako bonus niespodziewaną wycieczkę do Indii i wypowiedzi takich osobistości jak KRS-One, Ice-T, czy raperki z Salt-N-Pepa.
Oczywiście, nie chcę namawiać was do złego, ale ponieważ wszystkich tych filmów nie ma i prawdopodobnie nie będzie w polskich kinach, są tylko dwie drogi, żeby je obejrzeć. Pierwsza to emigracja, a druga to już wy dobrze wiecie co.
Karol Baranowicz
(karolbaranowicz@gmail.com)