Ze śmiercią im do twarzy (Elita zabójców:recenzja)
2011-10-12 09:40:02Who Dares Wins, brzmi motto SAS. W przypadku “Elity zabójców” odwagi twórcom odmówić nie można, ze zwycięstwem jest już jednak trudniej.
Danny (Jason Statham) i Hunter (Robert De Niro) tworzą dobraną parę zabójców. Do czasu, aż ten pierwszy nie decyduje się na odejście z branży (tu rzewnawa przebitka na Australię i wybrankę jego serca). Zmuszony jest jednak powrócić do swojego fachu, gdyż jego starszy przyjaciel i mentor popada w kłopoty – najpierw przyjmuje zlecenie od obrzydliwie bogatego szejka, ale gdy dowiaduje się, że celami są agenci SAS, odmawia i trafia do szejkowej niewoli. Żeby odbić Huntera, Danny podejmuje się zabicia wskazanych osób z jednej z najbardziej elitarnych i najlepszych jednostek specjalnych na świecie. Będzie mu w tym próbował przeszkodzić były agent SAS, Spike (Clive Owen), który działa na zlecenie tajemniczej grupy trzymającej władzę. Ten pojedynek na pewno będzie zabójczy.
Myślę, że od strony technicznej „Elita zabójców” śmiga jak dobrze wyczyszczony karabin szturmowy. Dynamiczne zdjęcia i mało kolorowa sceneria dodają filmowi uroku i klimatu, Ascetyczna muzyka przechodzi praktycznie niezauważona – ale lepiej taka, niż przesadzona i tandetna. Scenariusz na podstawie książki Ranulpha Fiennesa też jest raczej solidny, choć zdecydowanie brakuje w nim jakiegoś pazura, zabawy tematem i wykorzystania potencjału aktorskiego trio Owen-Statham-De Niro. Nasuwa się firmowe pytanie Jokera: „why so serious?”. Z drugiej strony, ta powaga może być zaletą – potraktowaniem tematu z należytym szacunkiem i przejęciem.
Ci, którzy grają lub grali kiedykolwiek w gry komputerowe wiedzą, że nic tak naprawdę nie denerwuje bardziej, niż słaba sztuczna inteligencja przeciwników. Jak się okazuje, i na większym ekranie taka sytuacja może frustrować. Przed wyruszeniem na wojnę z SAS partner Danny’ego wymienia po kolei wszystkie atuty tych rzekomo najlepszych komandosów na świecie – że szybcy, że bezwzględni, że genialnie wyszkoleni itd. Tymczasem w niemal każdej potyczce z naszym bezwłosym przyjacielem agenci SAS zachowują się jak ośmioletnie dziewczynki, które wyszły z domu sprzedawać ciasteczka. Wyjątkiem jest tu oczywiście Spike, który ze swoim urokliwym wąsem niemal rodem z YMCA, jako jedyny okazuje się być godnym przeciwnikiem dla Danny’ego i jego świty.
Mam słabość do Owena po „Sin City”, do Stathama po występach u Ritchiego, a do De Niro za każdy film, jaki opromienił swoją obecnością. Dlatego „Elitę zabójców” oglądało mi się nieźle, choć pierwszym określeniem, jakie przyszło mi do głowy po seansie było słowo „telewizyjny”. Bo to właśnie taka telewizyjna produkcja, tylko z lepszymi, bardziej popularnymi aktorami. Tę opartą na faktach historię można było zrobić z większym humorem, którego zdecydowanie brakuje i polotem, na który zasługuje ten znakomity przecież zestaw utalentowanych aktorów (co do Stathama nie będę się upierał). Ale jako oldschoolowy film sensacyjny, „Elita zabójców” zdecydowanie się sprawdza – nawet jeśli miejscami okazuje się być tylko rozgrywkami zabójców z drugiej ligii.
Elita zabójców, reż. Gary McKendry, prod. Australia, USA, czas trwania 105 min, dystr. Monolith Films, premiera 7 października 2011
Wojciech Busz
(wojciech.busz@dlastudenta.pl)
Recenzja powstała dzięki uprzejmości: