Wolność w czasach zarazy
2010-01-18 13:32:42„Wszystko, co kocham” to gloryfikacja wolności i młodzieńczej beztroski, w tle z totalitarnym systemem. A także potwierdzenie tezy, że polskie kino przeżywa swój kolejny renesans.
Rok 1981, Hel, niedługo przed wprowadzeniem stanu wojennego. Janek, Kazik, Staszek i Diabeł zakładają kapelę punk rockową WCK – Wszystko, Co Kocham. Po raz pierwszy poznajemy ich, gdy grają w opuszczonym wagonie, w akompaniamencie szumu drzew i plaży, za pośrednictwem słabej jakości wzmacniacza. Oddają się muzyce, która jest wyrazem buntu na wpół dojrzałych licealistów. Buntu młodzieńczego, związanego z buchającym okresem dojrzewania, dodatkowo katalizowanego przez panujący ówcześnie w Polsce system. Janek zgłasza WCK na festiwal Nowa Fala Rocka w Koszalinie, po którym zyskują tym większą pewność siebie i przede wszystkim pewność swojej muzyki.
|
Poza tym wątkiem „grupowym” mamy tutaj oczywiście jeszcze inne. Licealna miłość Janka i Basi (Olga Frycz), tak niewinna, a zarazem namiętna i piękna. Zauroczenie starszą kobietą, panią Sokołowską (Katarzyna Herman), która każdym swoim gestem i ruchem uwodzi chłopaków z WCK, będąc owocem zakazanym i pozornie niedostępnym.
I system. System, który zniewala, dusi w zarodku wszelkie obywatelskie inicjatywy, powoduje atomizację społeczeństwa i atmosferę podejrzliwości. System, w którym największą obelgą jest powiedzieć komuś, że wygląda jak ZOMO. Wszechobecna cenzura, która wydaje się nie pozostawiać żadnego pola manewru – albo jesteś z nami, z partią, albo z wywrotowcami z Solidarności.
Rodzice Janka, który jest głównym bohaterem filmu, to wyjątkowa mieszanka – ojciec (Andrzej Chyra) jest oficerem marynarki wojennej, a matka członkiem Solidarności. Między nimi nie widać żadnych animozji, gdyż ojciec z dystansem podchodzi do socjalizmu, a matka nie należy do ultraradykalnych popleczników Lecha Wałęsy. Nie zmienia to faktu, że z kolei inny członek Solidarności, ojciec Basi, zaleca jej trzymanie się z dala od Janka, który ma przecież ojca w partii. Głębokie podziały społeczeństwa są tu bardzo widoczne, a tym bardziej ujawniają się, kiedy na ekranie telewizora Unitra swoją przemowę wygłasza generał Jaruzelski, ogłaszając stan wojenny, wprowadzony w obliczu wyższej konieczności obrony kraju przed radziecką interwencją. Na ekranie pada nawet zdanie: „albo wejdą ruscy, albo będzie wojna domowa”; z kolei wcześniej na pytanie Janka, „czy ruskie wjadą”, jego ojciec wypowiada znamienne słowa: „Czemu mieliby wjechać? Oni już tu są”.
„Wszystko, co kocham” jest pełne symboli. Koperta, w której Janek wysyła zgłoszenie WCK na festiwal w Koszalinie, opatrzona jest znaczkiem z Janem Pawłem II. Kazik częstuje swoich kolegów papierosami Klubowymi z paczki, w której powinny być amerykańskie, czyli te pożądane, lepsze, dla bloku wschodniego niedostępne. I do tego scena, w której młodzi muzycy idą do auli jednostki wojskowej, aby poćwiczyć przed festiwalem – niechlujnym, beztroskim krokiem mijają zdyscyplinowanych, równo maszerujących żołnierzy Ludowego Wojska Polskiego, którzy podążają w przeciwną stronę. Niezapomniane dreszcze na plecach wywołuje koncert WCK na licealnym komersie, podczas którego ujawnia się z całą mocą siła pokolenia, które niespełna dziesięć lat później przywróci w Polsce system demokratyczny.
Film Jacka Borcucha dostał się do konkursu głównego festiwalu w Sundance, który odkrył m.in. takie nazwiska, jak Tarantino, Rodriguez, Jarmusch czy Coen. Ta nominacja absolutnie mnie nie dziwi – „Wszystko, co kocham” to po prostu film piękny. Opowiada o miłości i młodości w naprawdę trudnych czasach, których piętno wyraźnie odciska się niemal na wszystkim. To film o prawdziwej sile muzyki, która pozwala na zerwanie kajdan systemu i nieograniczone wykrzyczenie swoich poglądów i bolączek, nawet za cenę późniejszych prześladowań. To także film o nadziei, bo na wypowiadane na ekranie słowa „jakie życie czeka ich w tym kraju” znamy już pokrzepiającą odpowiedź, która utwierdza w przekonaniu, że jednak tej nadziei nigdy nie wolno nam się wyzbywać, należy ją pielęgnować i nie unikać konfrontacji, jeśli ma ona przynieść polepszenie naszego bytu.
Dla mnie jest to głównie film o wolności, która jest jego motywem wiodącym, przeplatającym go niemal tak samo, jak tamte czasy przyobleczone były w socjalistyczne mrzonki. Sugestywne ukazanie tej wolności sprawia, że aż się chce podnieść dwa palce w górę w geście zwycięstwa i krzyczeć „Solidarność!”- na pohybel systemowi, czerwonym, czarnym i tym, którzy chcą nas permanentnie kontrolować. Piękne zdjęcia i genialna muzyka tylko potęgują te uczucia, tak samo jak widok morza i plaży, który ewidentnie i nieodłącznie kojarzy się z brakiem ograniczeń. Prawdziwa wolność w zniewoleniu systemu – Jacek Borcuch dokonał niezwykłej sztuki i doskonale ukazał właśnie tę zależność. „Wszystko, co kocham” to według mnie pozycja obowiązkowa dla każdego kinomana.
Po latach posuchy, polskie kino znowu staje na nogi. Myślę, że jest to zasługa pewnej zmiany warty przy pomniku dziesiątej muzy – do głosu dochodzą reżyserzy pozbawieni kompleksów, z wizją, pomysłami, rozmachem i odwagą. To świetnie wróży dla nas wszystkich – oby ten trend utrzymał się jak najdłużej.
Wojciech Busz
(wojciech.busz@dlastudenta.pl)
Recenzja powstała dzięki: