Wiedźmin: 2. sezon - recenzja
2021-12-20 11:46:0017 grudnia 2021 roku na platformie Netflix zadebiutował 2. sezon serialu „Wiedźmin”. Po krytyce odcinków z 1. sezonu, głównie dotyczącej nielinearnej fabuły i zmian względem historii z książek Andrzeja Sapkowskiego, na jakie zdecydowali się twórcy, wielu fanów oczekiwało, że wnioski z porażki zostaną wyciągnięte, a nowe odcinki będą po prostu bardziej spójne, przygody tytułowego bohatera ciekawsze, a świat lepiej zaprezentowany i różnorodny. Nic bardziej mylnego...
Prawie nic nie zostało z fabuły Sapkowskiego
Fabułę 2. sezonu serialu „Wiedźmin” możemy oceniać dwojako - osobną opinię poświęcić jakości adaptacji materiału źródłowego (książki i opowiadania Sapkowskiego), a oddzielnie omówić historię z założenia, że jest to odrębne, reprezentujące inne medium dzieło, które oglądają widzowie bez znajomości dokonań polskiego pisarza.
Jeśli zechcemy skupić się na krytyce dokonań scenarzystów Netflixa, to z przykrością stwierdzamy, że 2. sezon „Wiedźmina” to bezczelne, pełne nieuzasadnionej pychy i przeświadczenia o wyższości własnych pomysłów nad oryginalnymi rozwiązaniami, zbrukanie twórczości Sapkowskiego. Sięgające zenitu głupoty, banalne i spłycone motywy z opowiadań i książek są tu serwowane kosztem wciągającej, pełnej wielowymiarowych postaci historii.
Jeśli przy pierwszych odcinkach serialu mówiło się o radosnej twórczości scenarzystów (kompletnie nieznanych wcześniej z czegoś wartościowego), którzy najwyraźniej uznali, że trzeba poprawiać po Sapkowskim, bo oryginalna fabuła jego pióra jest do niczego, to 8 nowych odcinków prezentuje nam po prostu typowe fan fiction, gdzie postacie i świat z „Wiedźmina” wykorzystywane są do opowiedzenia nam zupełnie czegoś nowego. Nie trzeba być szczególnie bystrym, by domyślić się, że jest to nieskończenie gorzej wymyślone, a wszystkim znającym poziom oryginalnej opowieści, podczas seansu 2. sezonu tylko niepotrzebnie skoczy ciśnienie.
To wkurza nawet Henry'ego Cavilla
A co jeśli nie znamy twórczości Sapkowskiego i nie mamy pojęcia jak zostały poprowadzone losy głównych bohaterów? Pozornie, skazując się na efekt pracy twórców z platformy Netflix, powinniśmy dostać samodzielną, klarownie poprowadzoną (już nie ma skakania po linii czasowej) historię, w której losy Geralta, jego podopiecznej Ciri, przyjaciela Jaskra oraz czarodziejek Yennefer i Triss pokazane są na tle spisów z królewskich komnat, intryg politycznych, szpiegowskich rozgrywek i ogromnego, przebogatego (wizualnie i kulturowo) świata, w którym jak na dłoni widać odwieczne problemy i podziały społeczne.
To jednak też nie ma miejsca, bo zaproponowana fabuła jest pozbawiona ciekawego wątku głównego, a nasi bohaterowie miotają się bez celu między Kaer Morhen a innymi miejscami na mapie świata (wszystko wygląda tak samo, a wrażenie teleportacji bohaterów jest jak przy ostatnich sezonach "Gry o tron"). Sam Geralt niemal przestaje być centralną postacią, czas ekranowy oddając Ciri, ale i jej wątek jest chaotyczny, bo nie wiadomo, czy dziewczyna ma (i chce) zostać wiedźminką (trening ogranicza się do opanowania toru przeszkód, ale nie wiemy czy nauczyła się walczyć i poznała teoretyczną wiedzę o potworach), czy ma być czarodziejką (nauki pod okiem obrabowanej przez scenarzystów z magii Yennefer to naiwne, dwie/trzy sceny).
Jeśli w mediach jest głośno o tym, że Henry Cavill ponoć walczył o zgodność (choćby swej postaci) z książkowym pierwowzorem i dodawał oryginalne teksty do dialogów na własną rękę, to znaczy, że bardzo źle potraktowano głównego bohatera „Wiedźmina”. To niestety nie odosobniony przypadek. Beznadziejnie spłycony jest przecież cały wątek wizyty Triss w Kaer Morhen, konfliktu z Riencem, spotkanie Ciri z Yennefer, relacje Geralta z Istreddem i wiele innych, ale nie będziemy się powtarzać.
Nie będzie lepiej
Wystarczy powiedzieć, że 2. sezon jest po prostu nudny, bezpłciowy i pozbawiony klimatu mrocznego fantasy, z jednym wyjątkiem w premierowym odcinku. To aż zabawne, że podobnie jak w 1. sezonie tak i teraz, twórcom udał się tylko 1. odcinek, a potem było już tylko gorzej. Nic nie daje nam to, że poziom produkcyjny zauważalnie wzrósł, a wyższy budżet pozwolił na prezentację efektów komputerowych i potworów z CGI na niemal kinowym poziomie.
Jeśli seans jest męczący (zwłaszcza wątek polityczny spokojnie można przewijać) na tyle, że kontynuujemy oglądanie wyłącznie z recenzenckiego obowiązku, to znaczy, że nie jest dobrze. Jeśli nawet aktorstwo jest ledwie poprawne, a zupełnie nikt z obsady nie wznosi swej kreacji ponad przeciętność, to komu i dlaczego mielibyśmy kibicować? Jeśli na 8 godzin dostajemy 4 krótkie sceny akcji i jedną długą w finale, to coś z balansem i tempem zostało tutaj skopane. W przeciwieństwie do twórców, my wyciągniemy wnioski z błędów i nie będziemy naiwnie czekać na kolejny sezon z wiarą, że będzie lepiej.
Ocena końcowa: 3/10
Michał Derkacz
fot. materiały prasowe Netflix