Ulica Wiśniowa nr 7 - recenzja festiwalowa
2021-11-22 14:13:39Film „Ulica Wiśniowa nr 7” to jedna z ciekawszych propozycji, którą można było zobaczyć w ramach 15. Azjatyckiego Festiwalu Filmowego Pięć Smaków we Wrocławiu. Ta pełnometrażowa animacja przedstawia nieoczywistą historię trójkąta miłosnego na tle rewolucji kulturalnej i zamieszek w Hongkongu z 1967 roku.
Główny bohater o imieniu Ziming to zaczytany w Prouście student, który zostaje zatrudniony przez piękną i elegancką, ale samotną panią Yu (zbiegła z Tajwanu dysydentka), by udzielał korepetycji z języka angielskiego jej córce – pięknej (z doświadczeniem modelki) Meiling, u której (jak wspomina narrator) Ziming zauważył „kształty dojrzewającej osiemnastki” oraz „młodzieńczy żar”. Zafascynowany (z wzajemnością) obiema kobietami protagonista wchodzi w relacje miłosne, które są przedstawione inaczej niż myślicie...
„Ulica Wiśniowa nr 7” to nie jest film erotyczny, choć seksem i podtekstami go dotyczącymi podszyto tu znaczną ilość scen i dialogów, nie tylko w obrębie wyżej wymienionej trójki. Nagości jest tu trochę, głównie męskiej, choć jedyna scena seksu jest ukazana z kobietą w centrum. Jest to jedna z dwóch scen, przenoszących nas w pełne wyuzdanych, pełnych dziwacznych fetyszy fantazji sennych, które równie mocno fascynują widza, jak i wprawiają go w konsternację.
To wszystko jest jednak podane ze smakiem, można nawet powiedzieć, że w poetyckim stylu, stroniącym od banalnych skojarzeń czy stereotypów. To jest seans pełen kontrastów, tak jak kontrastujące ze sobą są postacie Yu i Meiling, choć paradoksalnie nie da się zaprzeczyć, że bohaterki mają ze sobą wiele wspólnego, co wynika nie tylko z racji pokrewieństwa.
Motyw chodzenia do kina, gdzie Ziming lubi zabierać swoje partnerki też ma swoje drugie dno. Sala kinowa nie służy jedynie okazji, by wykorzystać moment gdy wzruszona partnerka staje się podatna na gest zbliżenia, ale też jako pretekst do późniejszych rozmów i analiz filmowej opowieści. – Palą jak smoki – zauważy pewnego razu Yu, komentując film jeszcze na sali kinowej, by pod koniec „Ulicy Wiśniowej nr 7” samej zapalić, ni to na pokaz, ni to dla zaspokojenia nagłej ochoty.
Sporo czasu poświęcają twórcy na „film w filmie”, po prostu pokazując nam fragmenty, które oglądane są przez naszych bohaterów. A takich ciekawostek realizacyjnych jest tu więcej. Czasem zaskoczy nas teledyskowy przerywnik z kilkoma piosenkami z różnych gatunków. Czasem będziemy świadkami manifestacji, w którą wejdzie Meiling, by potem przegonił ją zdenerwowany policjant. Czasem z niezapowiedzianą wizytą wpadnie ekscentryczna sąsiadka z góry, by pod pretekstem poczęstunku, zerknąć na seksowne umięśnienie korepetytora, wyraźnie rysujące się pod dwiema warstwami materiału jego ubrań.
To jest taki film, który każdy może przeanalizować sobie i odebrać jak mu się spodoba. Można dosłownie, można jako wizje senne, a można jako przewrotną metaforę związków, które czasem w swych schematach nie zmieniły się od lat 60-tych, a czasem wydają się jakby ktoś zaczerpnął je z prehistorii. Choć w animacji „Ulica Wiśniowa nr 7” postacie chodzą (a nawet koty skaczą) jakby w zwolnionym tempie, to nie można powiedzieć, że jest to nudny seans. Przeciwnie! Po każdej kolejnej scenie jesteśmy bardziej zainteresowani tym, co dalej wymyślili twórcy, rysując przed nami te przepiękne kadry.
Michał Derkacz
Film zobaczyłem w Kinie Nowe Horyzonty we Wrocławiu.
fot. materiały prasowe