TęTę reporter (Przygody Tintina - recenzja)
2011-11-09 13:37:01Tintin wyrusza na poszukiwanie rozwiązania zagadki dawno zapomnianego statku i zaginionego skarbu. W 3D i ze Spielbergiem za plecami.
Piątkowy wieczór, nowy film Stevena Spielberga, do tego w 3D, a na sali pustki? Nie, to niemożliwe. A jednak tak było. To chyba w jakimś stopniu obrazuje pewien sceptycyzm, który zagościł w sercach wielu, dotychczas bezgranicznie ufających temu reżyserowi jak trzódka swojemu pasterzowi. „Przygody Tintina” to pierwszy film animowany w jego dorobku i tak naprawdę nie do końca wiadomo, do kogo konkretnie jest on skierowany. Jego forma sugerowałaby, że głównymi odbiorcami mają być dzieci. Jednakże współczesne kino przyzwyczaiło nas już do zabawy „opakowaniem” i niemal nie jest już ono jakąkolwiek wskazówką co do potencjalnego targetu filmu.
Tym bardziej, że komiksowe przygody Tintina nigdy nie były ukierunkowane na dzieci, przynajmniej nie na te najmłodsze. Młody belgijski reporter, człowiek renesansu jeśli chodzi o prowadzenie wszelakich pojazdów i inne niecodzienne umiejętności, często biegał z pistoletem i częstował pięściami swoich antagonistów. Intrygi, które przychodziło mu rozwikłać, także do najprostszych nie należały, z drugiej strony, dziennikarz o twarzy dziecka z supermeńskim loczkiem był zawsze przystępny dla wszelakich pokoleń – to już zasługa geniuszu Georges'a Rémi, znanego jako Hergé.
Te dywagacje są dość istotne, bo tak naprawdę nie wiadomo, czy traktować ten film jako animację dla dorosłych, udorośloną bajkę czy może po prostu baję dla dzieci. Stąd może ta niska frekwencja, jednocześnie uwzględniając wyniki box office, mój seans mógł być tylko przypadkiem potwierdzającym regułę, że nazwisko Spielberga dalej działa jak najsilniejszy magnes. Nie skusiłem się na seans z dubbingiem, dlatego moje odczucia co do filmu odnoszą się do oryginalnej wersji dźwiękowej z polskimi napisami.
„Przygody Tintina” to taki animowany Indiana Jones, z tym że bez Harrisona Forda i jego sarkastycznych wstawek. Natomiast jest w nim nawet wciągająca intryga, dużo dynamicznych pościgów i - przede wszystkim! – odbierająca oddech animacja. W pewnym momencie można było nawet pokusić się o stwierdzenie, że jeśli kino pójdzie w tym kierunku, za niedługo aktorzy będą potrzebni tylko do podkładania głosu (genialne sceny pościgu w Maroku czy pojedynku na dźwigi, choć ze wszech miar efektowne przekonały mnie jednak, że ten typ kina jest za mało realistyczny). Odwzorowanie najdrobniejszych szczegółów, maksymalne ich dopieszczenie, a jednocześnie zachowanie ducha komiksu i charakterystycznej kreski to techniczny majstersztyk. Spielberg wykorzystał także do granic dobrodziejstwa 3D, co rusz aplikując widzowi wyskakujące z ekranu cuda i niewidy, nie będące na szczęście tylko apoteozą hasła „sztuka dla sztuki”.
Dwa elementy filmu poniekąd wywoływały u mnie małe zdenerwowanie. Po pierwsze, jest to pewna naiwność fabularna. Pamiętam, jak w „Kodzie da Vinci” Dana Browna główny bohater otrzymał do rozwiązania zagadkę, przy której na pierwszy rzut oka widać było, że tekst napisany jest wspak (czy też był odbiciem lustrzanym, nie jest to istotne). Natomiast Robert Langdon roztkliwiał się nad tym przez kilka kolejnych kartek, drwiąc sobie z inteligencji czytelnika. Otóż parę takich momentów miał także Tintin, który natrafiał na łamigłówkę dla pięciolatków i powiewał swoim loczkiem w tę i z powrotem, prowadząc podniosłe i długie monologi na temat możliwych rozwiązań problemu.
Które to właśnie monologi są drugim irytującym elementem. Sceny, w których Tintin rozmawia tylko ze swoim słodkim pieskiem są w gruncie rzeczy nudne i pozostaje na nich delektować się cudowną animacją i reżyserską maestrią. Od chwili, gdy na planie pojawia się także kapitan Haddock, „Przygody Tintina” stają się bardziej żwawe w sferze werbalnej. Nie ukrywam jednak, że zabrakło mi takiego sarkastycznego sznytu, którym przyozdobiony był chociażby Indiana Jones. A może to po prostu narzekania i próba przyklejenia gęby tam, gdzie od kilkudziesięciu lat z powodzeniem znajduje się inna.
Podobno Steven Spielberg planuje dwie kolejne części przygód Tintina. To dobra wiadomość dla widzów, uwzględniając naprawdę bardzo wysoką jakość pierwszej odsłony perypetii belgijskiego dziennikarza (mówiącego po angielsku z pięknym brytyjskim akcentem). „Przygody Tintina” warto zobaczyć chociażby ze względu na nazwisko reżysera, fantastyczną oprawę audio-wizualną i masę świetnych, oryginalnych pomysłów. Mam nadzieję, że następne części będą robione z większym zawierzeniem w intelekt widza.
Przygody Tintina, reż. Steven Spielberg, prod. Belgia, Nowa Zelandia, USA, czas trwania 107 min, dystr. UIP, premiera 4 listopada 2011
Wojciech Busz
(wojciech.busz@dlastudenta.pl)
Recenzja powstała dzięki uprzejmości: