Samui Song - recenzja festiwalowa
2018-11-29 18:27:04Ciemność, pusta ulica oświetlana reflektorami pędzącego samochodu, utrata kontroli nad pojazdem, wypadek... To dopiero początek, a już widzimy schematy. Czy film, który zaczyna się w taki sposób, może nas czymś zaskoczyć? Sprawdź w recenzji "Samui Song".
Viyada (Laila Boonyasak) jest trzydziestoletnią aktorką, która zdobyła sławę, grając w operach mydlanych jako czarny charakter. Widzowie pokochali ją za role podstępnej zołzy, jednak niewielu wie o prywatnym dramacie kobiety i o tym, co dzieje się za drzwiami jej domu. Vi wyszła za mąż za bogatego obcokrajowca, Jerome'a Beaufoya (Stephane Sednaoui), który z czcią wysłuchuje nauk przewodniczącego sekty. Frustracje i lęki mężczyzny odbijają się na całym związku, a kobieta szybko zdaje sobie sprawę, że to dopiero początek koszmaru.
Rozwód nie wchodzi jednak w grę, ponieważ wtedy zostanie z niczym - bez pieniędzy i wsparcia opinii publicznej. Nie ma żadnego wyjścia awaryjnego, dlatego kiedy spotyka w szpitalu tajemniczego Guya Spensera (David Asavanond), mimo początkowych wątpliwości, postanawia skorzystać z propozycji usunięcia męża ze swojego życia. Nawiązuje umowę z nowym znajomym, który sam ma trudną sytuację, gdyż brakuje środków na leczenie swojej schorowanej matki. Razem tworzą plan na zbrodnię doskonałą, niestety nie wszystko idzie zgodnie z planem. Viyada staje się bohaterką filmowej historii, ale tym razem nie występuje w operze mydlanej, tylko w mrocznym thrillerze.
Od początku trwania produkcji widzowi towarzyszy przeczucie, że nie należy wierzyć wszystkiemu, co widzi na ekranie. Nie bez powodu. Pen-Ek Ratanaruang, reżyser i scenarzysta, serwuje odbiorcom zabawę formą oraz ujęcia, które nie pokazują kluczowych scen. Wiele pozostawiono wyobraźni i domysłom widza, a kamera momentami ucieka poza pole działań bohaterów, tak jakby chciała ukryć przed nami istotne informacje. Pozorny chaos to zgrabnie skomponowany zbiór znanych w historii kina rozwiązań fabularnych. "Samui Song" bazuje na schematach, jednak robi to świadomie i całkiem sprawnie.
Choć tematyka obrazu skupia się na wielokrotnie eksploatowanych motywach, m.in. morderstwo, zemsta, ucieczka, to jednak fabuła niejednokrotnie zaskakuje. Niekiedy reżyser wykorzystuje przewidywalne obrazy, dodając coś, czego widz się nie spodziewa. Ten film to zabawa formą i głównie to jest jego siłą. Historia jest pozornie linearna, jednak można zauważyć, że scenariusz opiera się na kolażu. Thriller, kryminał, dramat - nie ma miejsca na jednorodność. Nie każdemu spodoba się taki zabieg. Eksperymentalne podejście wprowadza pewien zamęt i burzy konstrukcję fabuły, przez co niekiedy wydaje się niepełna i niepotrzebnie przekombinowana.
"Samui Song" to ciekawie poprowadzona historia, stanowiąca interesującą odskocznię od hollywoodzkich produkcji, która dla miłośników kina azjatyckiego może okazać się bardzo cenna. Twórcy pokazują nam najróżniejsze maski oraz słabości poszczególnych bohaterów, a także kontrasty, które nie pozostają bez wpływu na dalszą akcję. Dodatkową atrakcją obrazu mogą być również zdjęcia. Nie brak tu ujęć niezwykłych, tajlandzkich lasów. I choćby ze względu na nie warto zatrzymać się przy tym filmie, choć oczywiście nie tylko.
Joanna Kułak
Samui Song, reż. Pen-Ek Ratanaruang, prod. Tajlandia, Niemcy, Norwegia, czas trwania 108 min., brak polskiej daty premiery
Film zobaczyłam w Kinie Nowe Horyzonty podczas 12. Azjatyckiego Festiwalu Filmowego Pięć Smaków.
fot. materiały prasowe