Portret kobiety w ogniu - recenzja festiwalowa
2019-07-27 09:25:21Film "Portret kobiety w ogniu" w tym roku został nagrodzony za najlepszy scenariusz na Międzynarodowym Festiwalm Filmowym w Cannes. Nagroda powędrowała w ręce Céline Sciamma, która jest także reżyserką tego obrazu. Wyróżnienia sprawiły, że tytuł ten został sprowadzony na 19. MFF Nowe Horyzonty i był filmem otwarcia festiwalu. Dzięki temu sami mogliśmy się przekonać, czy jest to dobry film i czy świetnie oceniane aktorki, grające główne role, faktycznie dają popis na ekranie. Przeczytajcie recenzję!
Zobaczcie galerię z uroczystego otwarcia 19. MFF Nowe Horyzonty >>
"Portret kobiety w ogniu" to bardzo kameralna historia, rozgrywająca się w trakcie około dwóch tygodni, na przestrzeni kilku lokacji. Bohaterów także jest mało, bo są to jedynie cztery kobiety oraz kilka innych, trzecioplanowych postaci. Dzięki temu, koncentracja widza nie ma szans odbiec od głównej relacji między mającą wyjść za nieznanego sobie mężczyznę (w aranżowanym ślubie) Héloise oraz mającą namalować jej (reprezentacyjny dla przyszłego męża) portret Marianne. Zagwostka polega na tym, że całe to malowanie ma pozostać sekretem, bo Héloise nie ma zamiaru nikomu pozować. Marianne musi zatem przyglądać się jej podczas spacerów i malować z pamięci. Czy to się może udać i czy sekret wyjdzie na jaw? Tak rysuje się fabuła tej produkcji.
Oczywiście na pierwszym miejscu jest tu rozwój relacji między bohaterkami oraz zmieniające się nastawienie jednej kobiety do drugiej. Konfrontacja opinii i wyobrażeń Marianne z faktyczną osobowością i tajemnicami Héloise co prawda jest tu istotna, jednak jak sama autorka filmu wielokrotnie podkreślała jest to film o miłości, co w tym konkretnym przypadku niestety jest jego największą wadą.
Zapowiadającą się na interesującą, obalającą mity, pokazującą mentalność oraz siłę kobiet z różnych warstw społecznych i obalającą stereotypy relację sprowadzono tu do zwykłego romansu, w którym więź miedzy bohaterkami nie wynika z tego co razem przeszły, lecz do pociągu seksualnego. Choć zostało to przedstawione dość wiarygodnie, to odnosimy wrażenie, że Sciamma obrała najprostszą drogę możliwych. O niebo lepiej historia ta działała by na widza, gdyby twórcy postawiono na… przyjaźń – szczerą, popartą rozmowami i wzajemnym szacunkiem, kobiecą przyjaźń, która nie musi kończyć się w łóżku. Nawet znakomite zakończenie (scena w operze) działało by na widza mocniej niż w układzie, w którym o miłości jest nam mówione, ale jej nie widzimy.
Na szczęści, jest to też film o sztuce, o procesie powstawania sztuki i o relacji autora obrazu (tu można wstawić dowolne inne dzieło sztuki by film był dla nas uniwersalny) z modelem i samym dziełem. – Nie widzę siebie w tym obrazie – mówi w pewnym momencie Héloise, spoglądając na portret, na którym jej twarz jest idealnie odzwierciedlona. – Co gorsze, nie widzę w nim także Ciebie – dodaje, a chodzi jej oczywiście o charakter, styl malarski Marianne. Te przemyślenia są równie interesujące, co nakreślona w jednym z dialogów idea, że - Tylko człowiek samotny może być wolny.
Słysząc takie filozoficzne poglądy aż szkoda, że o postaci Marianne praktycznie niczego się nie dowiadujemy. Uwaga skupia się na przedstawieniu rozwoju Héloise, co zaburza nam te ekranowe relacje. Czasu ekranowego obie bohaterki dostały tyle samo, więc trudno zrozumieć, że naprawdę ważna zdaje się być tylko jedna, choć zapewne w planach twórców wcale nie miało tak być.
Warto tu powiedzieć, że aktorsko film stoi na najwyższym poziomie. Kapitalnie gra zarówno pokazująca całą paletę emocji Adèle Haenel (Héloise) jak i oszczędna w gestach, kontrastująca z nią Noémie Merlant (Marianne). W zasadzie właśnie dla nich oraz znakomitych zdjęć, które po wydrukowaniu same w sobie mogłyby spisać się jako obrazy na ścianach, warto zobaczyć ten film, kiedy tylko trafi do szerokiej dystrybucji w Polsce.
Michał Derkacz
fot. materiały prasowe