O dwóch takich, co byli inni (X-Men... - recenzja)
2011-06-06 14:15:11Reżyser Matthew Vaughn zrobił z „X-Men: Pierwsza Klasa” coś więcej, niż tylko płytki film o pojedynkach mutantów. Jedna z najlepszych w historii adaptacja komiksów Marvela.
Młody Erik Lehnsherr jeszcze nie wie, że jest mutantem. Że potrafi manipulować metalem, przyciągać go i odpychać, nie dotykając go bezpośrednio. Dowiaduje się o tym, gdy w obozie koncentracyjnym zostaje oddzielony od matki, a następnie Sebastian Shaw (demoniczny Kevin Bacon), komendant obozu, zabija ją na jego oczach, żeby wyzwolić w nim gniew i moc. W tym czasie w angielskiej posiadłości Xavierów Charles, geniusz świadom swoich telepatycznych zdolności, poznaje Raven, zmiennokształtną dziewczynę, którą postanawia się zaopiekować.
Dorosły już Erik (Michael Fassbender) poluje na Shawa, pragnąc zemsty i ukojenia. Charles Xavier (James McAvoy) zostaje profesorem Oksfordu, a do jego drzwi puka agentka CIA, Moira MacTaggert (Rose Byrne), szukająca wyjaśnienia zjawiska znikającej istoty o diabolicznej aparycji i kobiety zamieniającej się w diament. Gdy okazuje się, że to poplecznicy Shawa, ścieżki Charlesa i Erika spotykają się, a nasionko wspólnego interesu kiełkuje potężną przyjaźnią, wspomaganą przez uczucie odosobnienia w społeczeństwie. Obaj rekrutują młodych mutantów, aby zwyciężyć w starciu z energetycznym Shawem, chcąc jednocześnie powstrzymać wybuch trzeciej Wojny Światowej i nie ujawnić się przed niegotową na ich istnienie ludzkością.
Bez zbędnych ceregieli: każdy twórca komiksów marzy o tym, żeby na bazie jego dzieła powstał tak dobry film. A to jedna z najlepszych adaptacji komiksowych, jakie kiedykolwiek powstały. Gdybyśmy wystawiali znaczki „dlaStudenta.pl poleca”, ten film dostałby kilka z nich. Po pierwsze, za dopracowany i dopieszczony scenariusz. Jako prequel, „X-Men: Pierwsza klasa” miał poniekąd za zadanie wyjaśnić genezę walki między obozem Erika „Magneto” Lehnsherra i Charlesa „Profesora X” Xaviera, rzucając światło także na pomniejsze szczegóły, np. dlaczego Xavier będzie poruszał się na wózku inwalidzkim czy skąd Magneto ma swój blokujący telepatię hełm. Zarówno te kluczowe kwestie, jak i dodatkowe smaczki zostają całkowicie wyklarowane, co daje widzowi dużą satysfakcję w łączeniu kropek pomiędzy „X-Men: Pierwsza klasa” a kolejnymi filmami z serii.
Drugi znaczek jakości należy się aktorom. James McAvoy i Michael Fassbender tworzą kreacje magnetyzujące (nie dziwota w przypadku Magneto) i przekonujące. Ważne jest to, że są oni konsekwentni, a do tego korespondują z kolejnymi częściami. Szczególnie Michael Fassbender pokazał klasę, potwierdzając po raz kolejny swój kunszt aktorski. Reszta obsady, z Kevinem Baconem na czele, stanowi solidny monolit, którego często brakuje w tego typu filmach, teoretycznie z założenia mniej poważnych, bo opartych na zdeprecjonowanych przez społeczeństwo komiksach. Kto wie, czy nie szykują się jakieś Oscarowe nominacje?
Kolejny mocny punkt to efekty specjalne. Ale nie z serii „Michael Bay prezentuje”, czyli efekt na efekcie i efektem pogania w celu zamaskowania braku fabuły. W „X-Men: Pierwsza klasa” są one tylko dodatkiem do psychologicznych pojedynków postaci i pełnią pomocniczą rolę w wyjaśnieniu początków ruchu emancypacji mutantów. Myślę, że pokusa przerostu formy nad treścią była co najmniej taka, jak w przypadku ostatniej walki Mariusza Pudzianowskiego – pokrzyczał, ponapinał się i przegrał z kimś, kto treść opanował. Dobrze, że ostateczna wersja tego filmu nie poszła tą zgubną drogą.
I wreszcie rdzeń filmu, dogłębnie poruszana w nim tematyka. „X-Men: Pierwsza klasa” to opowieść o tym, jak różnice w podstawowych wartościach Xaviera i Lehnsherra, dwóch przyjaciół, kompanów w inności, doprowadzają do stanięcia w walce naprzeciwko sobie. Gdy Xavier mówi, że zabicie Shawa nie przyniesie Erikowi spokoju, ten zwyczajnie odpowiada „Peace was never an option”. Magneto jest dla mnie postacią tragiczną, która swój ból po stracie rodziców próbuje zagłuszyć krzykami cierpienia innych. Z kolei Raven, czyli Mystique, poniekąd nieakceptowana w swoim naturalnym wyglądzie przez Xaviera (rysa na obrazie dobra doskonałego?), przyłącza się do Magneto właśnie dzięki temu, że ten docenił ją taką, jaką jest naprawdę. To historia o inności, którą jedni postanawiają ukryć, a drudzy nią agresywnie chełpić. O akceptacji siebie i szacunku do różnorodności. „X-Men: Pierwsza klasa” to opowieść o czymś więcej, niż tylko walce między mutantami oraz między mutantami i ludźmi – pozostawiam to do indywidualnej oceny i interpretacji. A odkrywanie kolejnych poziomów filmu to duża frajda. Jedyne jego mankamenty to miejscami zbytni patos i przegadanie (które jednak czasem jest całkowicie uzasadnione) i brak prawdziwie ironicznej postaci, która trafnie komentowałaby to, co dzieje się na ekranie.
Po „X-Men: Pierwsza klasa” odnajdujesz w sobie moce. Bramki w hipermarketach nagle same się otwierają. A ja właśnie przykładam dwa palce do skroni i wzorem Charlesa Xaviera już wiem, że jeśli widziałeś „X-Men: Pierwsza klasa”, to cholernie ci się podobał, a jeśli nie, to budzi się w tobie pragnienie zobaczenia tego filmu. Bowiem jeśli lubisz adaptacje komiksów, świetną fabułę, wyraźnie zarysowane i konsekwentne portrety psychologiczne bohaterów, a to wszystko zaopatrzone w zaawansowane efekty specjalne, to już wiesz, co trzeba zrobić. Oby jak najwięcej takich filmów!
X-Men. Pierwsza klasa, reż. Matthew Vaughn, premiera 3 czerwca 2011, prod. USA, czas trwania, dystr. Imperial - Cinepix
Wojciech Busz
(Wojciech.busz@dlastudenta.pl)
Recenzja powstała dzięki uprzejmości: