Lot na wielbłądzie (Niebo nad Saharą - recenzja)
2011-07-11 11:12:47Półtora roku po światowej premierze, „Niebo nad Saharą” wlatuje do polskich kin w celu zbombardowania widzów emocjami. Nie dość jednak, że nie ma bomb, to jeszcze się rozbija.
Historia opowiedziana w tym filmie (który w dosłownym tłumaczeniu z francuskiego brzmi „Ostatni lot” – ach, ta kreatywność polskich tłumaczy) luźno nawiązuje do faktów. Oto Bill Lancaster, wytrawny angielski lotnik, rozbija się w 1933 gdzieś na Saharze, a na jego ratunek wyrusza Marie de Beaumont (Oscarowa Marion Cotillard), utalentowana francuska pilotka (bynajmniej nie czapka). Po wylądowaniu na Saharze Francuskiej, prosi tamtejszego kapitana o przydzielenie jej ludzi do pomocy w poszukiwaniach zaginionego. W międzyczasie poznaje porucznika Antoine Chauvet’a, z którym ostatecznie we dwoje, po wielu perypetiach, penetrują bezkres pomarańczowego piasku, rzekomo zakochując się przy akompaniamencie dźwięków wydawanych przez dromadery.
Przeczytałem w jednym z wywiadów z Guillaume’m Canet, że spodobała mu się historia mężczyzny zakochującego się w kobiecie, której pomaga szukać oblubieńca. Co więcej, ekranowa para Canet – Cotillard to także związek poza kamerami, dlatego tym bardziej dziwię się temu, jak słabo poszło im zagranie uczucia na pustyni. Chyba, że chodziło o parę grymasów na twarzy Canet czy ciągłe opowieści Cotillard o jej umiłowanym Angliku – w każdym razie w tej maszynie nazbyt zgrzyta piasek. W tym samym wywiadzie Francuz podkreślał, że przyjął rolę, zaproponowaną przez reżysera Karima Dridi, bo musiał się wyrwać z codziennego życia, a wyjazd na pustynię i nauka języka Tuaregów były ku temu znakomitą okazją. W „Niebie nad Saharą” widać, że Canet przyjechał na wakacje, a jego prywatna partnerka postanowiła dotrzymać mu towarzystwa. Szkoda, bo przecież aktorzy z nich nieprzeciętni. W słabość tego filmu duży wkład ma także scenariusz, mało spójny, przypominający niechlujnie pozszywany z niepasujących do siebie kawałków patchwork.
Sama Sahara jest najlepszą metaforą filmu. Podróż przez niego jest równie długa i żmudna. Co jakiś czas zdradliwa fatamorgana powoduje wzrost nadziei na pojawienie się akcji – nie chodzi o akcję rodem z filmów sensacyjnych, tylko o coś, co pozwoli widzowi nie zasnąć i oczekiwać dalszego rozwoju sytuacji. A do tego na drodze przez „Niebo nad Saharą” spotykamy kilka życiodajnych oaz, jak sporadycznie pojawiająca się muzyka, piękne zdjęcia i gra aktorska wielbłądów. Najbardziej sugestywne są tu właśnie obrazy, szczególnie maluczkość człowieka wobec ogromu pustyni. A jeśli miał to być przede wszystkim pean na cześć poświęcenia, kobiecej wytrwałości i miłosnych przyrzeczeń, to pardon, ale ja tego nie kupuję.
Niebo nad Saharą, reż. Karim Dridi, prod. Francja, czas trwania 98 min, dystr. Kino Świat, premiera 8 lipca 2011
Wojciech Busz
(wojciech.busz@dlastudenta.pl)
Recenzja powstała dzięki uprzejmości: