Hiacynt - recenzja festiwalowa
2021-08-19 11:02:17Uwaga: Recenzja filmu zdradza niektóre wydarzenia fabularne.
Zapowiadając ten film, Marcin Pieńkowski (dyrektor Międzynarodowego Festiwalu Filmowego Nowe Horyzonty) zaznaczał, że w dobie rywalizacji platform streamingowych z tradycyjnym, stacjonarnym kinem, festiwalowa premiera polskiej produkcji Netflix jest jeszcze cenniejsza. W dniu 18 sierpnia 2021 roku publiczność powitała na scenie Teatru Muzycznego Capitol we Wrocławiu szerokie grono twórców i obsady filmu „Hiacynt”, po czym mogliśmy sprawdzić, czy kryminał w reżyserii Piotra Domalewskiego jest świeżym powiewem w rodzimym kinie policyjnym, czy jednak wpada we wszelkie możliwe schematy i pułapki tego gatunku. Przeczytajcie recenzję!
Zobacz pierwsze zdjęcia z filmu >>
Dobry glina w czasie akcji "Hiacynt"
Akcja filmu osadzona jest w Polsce lat 80-tych, kiedy to milicja w ramach akcji „Hiacynt” gromadziła tzw. „różowe teczki” z kompromitującymi informacjami na temat homoseksualistów. Takie „dowody” miały służyć do szantażowania ludzi i zmuszania ich do współpracy ze Służbą Bezpieczeństwa. Głównym bohaterem jest Robert (Tomasz Ziętek), młody milicjant „z zasadami”, który wpada na trop groźnego przestępcy. Oczywiście, ponieważ sprawa jest delikatna i do załatwienia „na wczoraj”, po szybkiej akcji razem z bezkompromisowym partnerem z pracy (Tomasz Schuchardt) łapią jakiegoś zamieszanego w to wszystko (albo nie) człowieka, a brutalne pobicie go na komisariacie skutkuje przyznaniem „do wszystkiego” co było trzeba. Sprawa zamknięta, pochwała, gratulacje, talon na zakupy, koniec.
Nie jest to jednak koniec dla głównego bohatera, bo Robert doskonale wie, że do winy przyznał się facet, który nie odpowiada za przypisane mu przestępstwa. Swoją drogą tego złapanego i pobitego geja gra Piotr Trojan, co biorąc pod uwagę identyczne sceny z jego udziałem w dramacie „25 lat niewinności. Sprawa Tomka Komendy”, zdaje się być nieco groteskowe. Wracając do akcji Hiacyntu, to protagonista zaczyna samodzielnie (i wbrew nakazowi porzucenia zakończonej ledwo sprawy) dochodzić prawdy. Do tego pomocna jest mu znajomość z przypadkowo poznanym studentem. Arek (Hubert Miłkowski) nie podejrzewa, że Robert jest milicjantem, wiec chętnie wprowadza go w świat miejscowych homoseksualistów. Wyraźnie ma też nadzieję „na coś więcej” niż tylko wspólne, kumpelskie imprezowanie.
Z czasem na jaw wychodzą „brudy”, za którymi stoją ludzie postawieni znacznie wyżej niż Robert podejrzewał. Co więcej, jego życie prywatne (ma narzeczoną, a ojciec jako pracownik SB pomaga w karierze) zaczyna cierpieć, przez coraz większe oddanie się sprawie. Znacznie więcej czasu zabiera mu ślęczenie nad śledztwem w tajemnicy przed przełożonymi, niż dbanie o własne interesy, z okazją na kolejne odznaczenia i awanse na czele. Czy taki obrót spraw może zakończyć się dobrze? Czy Robert zdoła ujawnić prawdziwych winnych i nie zrujnować sobie przy okazji życia? Tego nie zdradzimy, bo premiera na Netflix dopiero jesienią 2021 roku.
Fabuła to wielkie rozczarowanie
Śmiało można jednak stwierdzić, że „Hiacynt” to film, który mimo kilku znaczących zalet, ostatecznie bardzo rozczarował. Co konkretnie zawiodło? Niestety fabuła i wyraźnie popsuty scenariusz, we wszelkich możliwych aspektach. W zasadzie przez większość czasu trudno stwierdzić o co chodzi w prywatnym śledztwie Roberta. Czy łapie mordercę? Czy szuka stręczycieli? Czy rozbija grupę przestępczą? Czy śledzi powiązania ludzi u władzy z podziemiem homoseksualistów? Wszystkiego tu jest po trochu, a ostateczne rozwiązania coś tłumaczą, ale i tak spadają na drugi plan w zderzeniu z... wątkiem romantycznym między Robertem a Arkiem.
Tutaj twórcy wpadają w jeszcze większe problemy, bo nie dość, że zwrot głównego bohatera w kierunku ładnego, młodego chłopaka z loczkami jest dość sztampowy i łatwy do przewidzenia, to jeszcze wątek ten przeprowadzono po prostu nieudolnie. Między Robertem i Arkiem nie iskrzy ani przez moment, bo też nie ma kiedy zaiskrzyć. Ich postacie (oprócz wspólnej imprezy, kiedy jednak jeszcze Robert jest w 100% wierny narzeczonej) widują się na chwilę w kilku scenach i ani razu nie dostajemy sygnału, że miłosne uczucie (albo chwilowa fascynacja, albo zauroczenie, albo kto wie co jeszcze) Arka jest odwzajemniane.
Nagle dostajemy odważną scenę gejowskiego seksu, która wprawia w sporą konsternację, zamiast naturalnie wypływać z kolejnych wydarzeń i wspólnych emocji bohaterów. Wygląda to trochę jak marna próba naśladowania „Tajemnicy Brokeback Mountain”, szczególnie że Robert ma swoje drugie (a dotąd pierwsze) życie u boku seksownej i inteligentnej dziewczyny (Ada Chlebicka), z którą do tej pory spędzał miło czas nie tylko w łóżku, a i tam nie wyglądał na nieszczęśliwego.
Na koniec Robert daje nam do zrozumienia, że raczej planuje utrzymywać dalsze relacje z Arkiem, choć kilkanaście minut wcześniej próbował pojednać się ze zranioną narzeczoną. W połączeniu z jeszcze bardziej skomplikowaną sytuacją zawodową głównego bohatera (awans i otwarta wojna z przełożonymi w jednym czasie), jest to wszystko tak niejasne, że twórcy nawet nie starają się dać nam do zrozumienia, jak dalej mogą potoczyć się losy naszego biseksualnego (?) milicjanta-buntownika. Kończą film w momencie, kiedy bardziej doświadczeni filmowcy pokusiliby się o jakiś słodko-gorzki epilog, albo po prostu uśmiercili Roberta. Otwarte zakończenie jest niestety nijakie, podobnie jak całość opowieści.
Świetne aktorstwo i strona wizualna
Wspominaliśmy wcześniej, że „Hiacynt” ma też zalety. Przede wszystkim trzeba docenić aktorstwo, bo wielkie starania aktorów widać w każdej scenie. Ziętek mimo młodego wieku jest wiarygodny w swej roli. Schuchardt tak przytył, że trudno go poznać, ale dzięki temu jest fantastyczny jako ten „zły glina”, który gdzieś ma moralność, a służba i wykonywanie rozkazów sprawiają mu wyraźną satysfakcję. Aktor ten „kradnie” sceny, w których się pojawia i bardzo szkoda, że od drugiego aktu prawie do końca już go nie widzimy. Co najmniej solidnie grają też aktorzy i aktorki z drugiego planu.
Tym bardziej szkoda, że... przez większość seansu nie wiemy co mówią. Beznadziejny dźwięk (nie zaryzykujemy, że dykcja aktorów) to w polskim kinie zmora od wielu lat. Podczas seansu premierowego wśród publiczności dało się słyszeć narzekania, że nie da się zrozumieć ojczystego języka, a (totalny absurd) trzeba czytać angielskie napisy. Dobrze, że na Netflix opcja napisów prawdopodobnie będzie dostępna.
Dla kontrastu, chwalić będziemy inne aspekty techniczne, jak zdjęcia czy montaż. Wizualna strona tej produkcji jest na bardzo wysokim poziomie. Gdyby tylko ta nieszczęsna historia była trochę lepsza, bo nie dość, że źle ją zaprezentowano, to jeszcze powtarza motyw z niedawnego serialu (też na platformie Netflix) „Rojst'97”. Ten recykling tematów jest niepokojący, ale za to kariera Tomasza Ziętka idzie w dobrą stronę. Po „Żużlu” i „Hiacyncie” we wrześniu do kin wejdzie „Żeby nie było śladów” Jana P. Matuszyńskiego. Czekamy!
Ocena końcowa: 5/10
Michał Derkacz
fot. Bartosz Mrozowski/materiały prasowe Netflix