Co widać i słychać - recenzja
2021-04-30 10:35:22"Co widać i słychać" to nowy horror w ofercie Netflix, który zadebiutował w ofercie platformy 29 kwietnia 2021 roku. W obsadzie są m. in. Amanda Seyfried, James Norton, Natalia Dyer oraz F. Murray Abraham. Czy znane nazwiska zagwarantowały nam udany seans grozy? Niestety, nic z tego. Film w reżyserii duetu Shari Springer Berman i Robert Pulcini to spore rozczarowanie, choć da się w nim dostrzec kilka zalet.
Widzieliście to już ze sto razy
Film "Co widać i słychać" powstał na bazie popularnej powieści Elizabeth Brundage, ale jest to historia, jaką czytaliście albo widzieliście już dziesiątki razy. Oto para z Manhattanu przenosi się do nowego domu na terenie zabytkowej wioski w dolinie rzeki Hudson. Tam razem z córeczką mają zacząć kolejny, lepszy rozdział swojego życia, ale okazuje się, że miejsce ich zamieszkania skrywa mroczną stronę. Dom jest nawiedzony przez przeklętego ducha zmarłej, a sąsiedzi również nie zdradzają szybko swojego nastawia, względem Catherine i George'a.
Horror czy dramat rodzinny?
Co więcej, związek tej dwójki wbrew planom, zaczyna przeżywać poważny kryzys. Nie pomaga w tym, że zaborczy i dominujący George, błyskawicznie wdaje się w romans z dziewczyną pracującą w pobliskiej stajni, a Catherine zaczyna zadurzać się w wynajętym jako „złota rączka” chłopaku z sąsiedztwa. Jakby tego było mało, to obecność ducha najbardziej daje się we znaki córce, która co noc budzi się i przestraszona przybiega spać do rodziców.
Po godzinie seansu zaczynamy zastanawiać się, czy aby na pewno oglądamy horror, czy raczej twórcy zbyt mocny nacisk położyli na wątek rozpadu małżeństwa, wchodząc z butami w gatunek dramatu rodzinnego. Gdyby to jeszcze było tak dobrze połączone jak np. w "Dziedzictwo. Hereditary" z 2018 roku, to nie czepialibyśmy się, ale "Co widać i słychać" nie robi kompletnie nic, by nas wystraszyć. Twórcy ani nie pokusili się o budowanie grozy poprzez narastający klimat zagrożenia i niepokój, ani nie zainwestowali w sceny z wykorzystaniem jumpscarów. Ten film nie jest straszny, choć widać, że czasem próbował. Jednak tam, gdzie James Wan dopiero rozkręcałby straszenie widzów, duet Berman - Pulcini robi cięcie i kończy grozę zanim zdążymy ją poczuć.
Montaż narzędziem do maskowania niedociągnieć
Wątek nawiedzonego domu i odkrywania mrocznej genezy ducha został tu zaprzepaszczony na rzecz kryminalno-psychologicznej przepychanki z udziałem Catherine, George’a i kliku postaci drugoplanowych. Na tym polu również ekranowe wydarzenia nie są zbyt emocjonujące, a nagłe przemiany postaci nie wypadają przekonująco. Ciekawy, nieoczywisty montaż, który potrafi zaskoczyć na początku, później staje się dla twórców narzędziem służącym do uzasadnienia dziur logicznych i maskowania niedociągnięć w scenariuszu.
Jako widzowie przestajemy doceniać fakt, że montaż nakazuje nam domyślanie się pewnych rzeczy, a zaczynamy irytować się, że w filmie opisywanym jako horror nie pokazano dobrych scen zbrodni, nie mówiąc już o finale. Ten zrealizowano tak beznamiętnie, że w zasadzie po godzinie od napisów końcowych, trudno przypomnieć sobie, co tam się wydarzyło. Ostatecznie, "Co widać i słychać" to film wyłącznie dla fanów wymienionych na początku gwiazd. Trzeba jednak mieć na uwadze, że tym razem wszyscy zagrali tylko poprawnie.
Ocena końcowa: 4/10
Michał Derkacz
fot. materiały prasowe Netflix