Być jak James Bond (Johnny English Reaktywacja)
2011-09-27 08:54:00Z takimi agentami, jak Johnny English, Wielka Brytania może spać spokojnie. Oczywiście dopóki trzymają się z dala od spraw wagi państwowej.
Pozmieniało się w MI7 – sekcja zyskała sponsora w postaci Toshiby, na jej czele stanęła była agentka Scully Pamela Thornton (miło znów zobaczyć Gillian Anderson), a w jej szeregach czai się kret, będący jednym z trzech filarów terrorystycznej grupy Vortex, mającej na czele także agentów CIA i KGB. Jedno nie uległo zmianie: brytyjski wywiad nadal potrzebuje swojego „wybitnego” agenta Johnny’ego Englisha (Rowan Atkinson), który po wpadce w Mozambiku, na myśl której lata mu oko i przygrywa afrykańska muzyka, zaszył się wśród tybetańskich mnichów, wytrenował genitalia jako symbol przewagi umysłu nad ciałem i z utęsknieniem wypatrywał swojej drugiej szansy w agencji. Jak i czy ją wykorzysta – będzie to zależało nie tylko od niego, a ścieżka do oczyszczenia swojej przeszłości okaże się wyboista i zdradziecka.
Pamiętacie jeszcze pierwszego Johnny’ego Englisha z 2003 roku? Ja miałem wtedy 15 lat i wspominam go jako pozycję, której wszystkie śmieszne sceny zawarto w jednym trailerze. Wówczas, w moim odczuciu, Jaś Fasola, pomimo starań i najlepszych chęci, nie zdołał ożywić Bonda w krzywym zwierciadle. Może dzisiaj odebrałbym tamten film inaczej, jednak pewien zawód pozostał gdzieś z tyłu głowy. Niemniej warto podejść do tematu z umysłem nieskażonym czy to halucynacjami z przeszłości, czy oczekiwaniami co do przyszłości.
Jakkolwiek nie definiować brytyjskiego humoru, swój nieoceniony weń wkład miał Mr Bean. Rowan Atkinson był i zapewne już zawsze będzie kojarzony z postacią Jasia Fasoli, którą zgrabnie odgrywał przez kilka dobrych lat. Obsadzenie go w poważnej roli byłoby sabotażem, ale mając na uwadze cały humorystyczny ładunek emocjonalny, jaki niesie ze sobą ten aktor, odtwarzanie roli „agenta specjalnej troski” jest wiarygodne i dostarcza postaci dodatkowego kolorytu. Doskonale uzupełnia go młody Daniel Kaluuya w roli agenta Tuckera, którego epizodyczne występy do pary z Atkinsonem są jak gaz rozweselający. Nawet Gillian Anderson daje sobie radę i odnajduje się, choć już z nie największą lekkością, w komediowej konwencji.
Warto docenić scenariusz „Johnny English Reaktywacja”, bo przygotowany on został z pomysłem i polotem. Bond ma swoje kobiety, English ma zepsute krzesło obrotowe (scena rozbawia do łez). 007 przebija się przez ściany i goni parkourowców w ich stylu, jego mniej wysportowany kolega używa windy i przebłysków intelektu. Scenarzyści wyposażyli aktorów w kilka kwestii, które w kombinacji z minami Atkinsona i specyficznymi przerwami po/przed żartem (schemat bardzo często powtarzany, łatwo go wyłapać i zrozumieć, o co mi chodzi), owocują pozostawieniem widza wstrząśniętym i niezmieszanym, a ubawionym po pachy. I chociaż bardziej są to opary tego, co teoretycznie można było wycisnąć z pomysłu szydery z Jamesa Bonda, to nawet w postaci lotnej mają moc, choćby chwilową.
Podobno najgorsze, co można powiedzieć o swojej dziewczynie, to określić ją słowem „miła”. Mam nadzieję, że angielska panienka o imieniu „Johnny English Reaktywacja” nie będzie się na mnie dąsać, bo to słowo w odniesieniu do niej bardzo mi pasuje. Przyjemnie ogląda się te brytyjskie pląsy i subtelną ironię w stosunku do przygód najlepszego agenta Jej Królewskiej Mości. Cieszy fakt, że sequel jest lepszy od pierwowzoru i chociaż czasami zwalnia, to jednak przez większą część czasu trwania pędzi jak Johnny English na turbodoładowanym wózku inwalidzkim, a niektóre sceny potrafią rozbroić nawet najciężej wyposażonych w sceptycyzm widzów. Wybitne to to nie jest, ale pośmiać się można – i to całkiem nieźle!
Johnny English Reaktywacja, reż. Olivier Parker, prod. Francja, Japonia, Wielka Brytania, Izrael, czas trwania 101 min, dystr. UIP, premiera 16 września 2011
Wojciech Busz
(wojciech.busz@dlastudenta.pl)