Recenzje - Kino

Ziemia z terminem ważności

2009-11-16 15:20:24
 Według kalendarza Majów, koniec naszego świata ma nastąpić 21 grudnia 2012 roku. Obraz Rolanda Emmericha pt. „2012” dość sugestywnie stara się nam przekazać, jak ów dzień będzie wyglądał.


Na początku należy pokrótce streścić jakże zawiłą fabułę filmu – oto w 2009 roku w Indiach, w kopalni miedzi, młody miejscowy naukowiec odkrywa, że zazwyczaj gorące jądro ziemi zaczyna się rozgrzewać jeszcze bardziej, co może skutkować destabilizacją składu skorupy ziemskiej. Dzieli się on tą informacją ze swoim przyjacielem, doktorem Adrianem Helmsley’em (Chiwetel Ejiofor), który, jak się szczęśliwie składa, pracuje w Białym Domu, więc od razu podąża z raportem do odpowiednich ludzi. W reakcji na tajne informacje, przedstawione przez Helmsley’a, zwołany zostaje szczyt G8, na którym zapada decyzja co do poufnego, międzynarodowego przygotowywania się do klęski i współpracy ponad wszelkimi podziałami. Helmsley przewidział, że kataklizm nastąpi w roku 2012, co daje najbogatszym państwom świata trzy lata na zminimalizowanie skutków nieuchronnej katastrofy.

Poza tym wątkiem, „2012” oferuje jeszcze drugi, bardziej codzienny, dziejący się już w decydującym roku 2012. Niedoceniony pisarz Jackson Curtis (John Cusack), dorabiający obecnie jako kierowca limuzyny obrzydliwie bogatego, rosyjskiego oligarchy, stara się zbudować dobre relacje pomiędzy sobą a swoimi dziećmi, zamieszkałymi po rozwodzie z jego byłą żoną. Jackson zabiera dzieci do parku Yellowstone na biwak, jednakże po dotarciu na miejsce stwierdza, że okolica zmieniła się nie do poznania – jezioro wyschło, a cały teren otoczony jest płotem. Szalony radiowiec Charlie Frost (Woodie Harrelson), którego pasją są m.in. teorie spiskowe, sugeruje Curtisowi, że już niedługo najstarszy park narodowy świata zamieni się w największy, aktywny wulkan na naszej planecie, a rząd za wszelką cenę chce to ukryć. Jak później ma się okazać, Charlie miał rację, a jego przebąkiwania o ogromnych statkach, budowanych przez rząd w celu przetrwania kataklizmu, nie były tylko majakami obłąkanego...

Tak mniej więcej przedstawia się zawiązanie akcji w filmie. Czy jest ono atrakcyjne – według mnie nie do końca, bo motyw rozwiedzionego rodzica, próbującego powrócić do łask własnych dzieci i swojej byłej żony wykorzystywany był już co najmniej kilkaset razy. Co do wątku rządowego, to... a, może za chwilę.

Zacznę od pozytywnej strony „2012”, którą niewątpliwie są zapierające dech w piersiach efekty specjalne. Te zostały zrobione po mistrzowsku, a oglądanie rozpadającego się na ekranie świata to czysta orgia dla zmysłów i niezwykła przyjemność. Oprawa audiowizualna katastroficznych odsłon filmu jest wzorcowa, a naprawdę dokładnie opracowane szczegóły i ciekawie przemyślane momenty, jak np. spadający w otchłań pociąg, który musi zostać ominięty przez samolot bohaterów, tylko dodają smaczku do ogólnego świetnego wrażenia, jakie wywołują kolejne sceny wszechdestrukcji. Widać, że spece od grafiki komputerowej popuścili wodze fantazji podczas przygotowywania „2012” i zapewne świetnie się bawili, obserwując owoce swoich zasobnych w pomysły umysłów.

I wiecie co? W zasadzie na tym akapicie mógłbym skończyć, bo po seansie filmu naprawdę chciałbym móc powiedzieć, że „2012” to tylko efekty specjalne i nic poza tym. Ale to co zobaczyłem, przeszło moje najśmielsze oczekiwania. Niestety. Co prawda miałem pewne negatywne przeczucia, oglądając kolejne trailery, w których John Cusack chroniony jest przez hordę niewidzialnych aniołów stróżów, uciekając bez szwanku przed kolejnymi niebezpieczeństwami, ale nie sądziłem, że twórcy filmu przekroczą pewien poziom, który nie powinien nigdy być przekraczany.

„2012” to bowiem jeden, wielki, prawie trzygodzinny hollywoodzki KICZ, pisany wielkimi literami. Tak żenującej brazylijskiej telenoweli na srebrnym ekranie nie widziałem już bardzo dawno, chyba od czasów „Titanica”, w którym Cameron wplótł wątek miłosny tylko po to, żeby mieć pretekst do pokazywania kolejnych etapów katastrofy. W „2012” cała sprawa przedstawia się jeszcze gorzej.

Pozwolę sobie na przytoczenie paru scenek rodzajowych dla zobrazowania mojej tezy. Zacznę od końca – w heroicznym geście poświęcenia, John Cusack najwidoczniej w obliczu niebezpieczeństwa pokonał Matkę Naturę (albo inaczej mówiąc – zawstydził ją) i wyhodował sobie skrzela. Jak inaczej bowiem wytłumaczyć fakt, że wytrzymał pod wodą około 10 minut na wdechu, szarpiąc się i motając, czyli zużywając do tych czynności dodatkowy tlen? W innym momencie w kierunku rządowych statków płynie wysokie na kilka kilometrów tsunami i choć do uderzenia pozostało zaledwie kilkanaście sekund, nie przeszkadza to czarnoskóremu geologowi wygłaszać płomiennych przemów, skierowanych do własnego narodu i głów państw świata, namawiając je do okazania człowieczeństwa. Fala tsunami, jakby pod wrażeniem tych oratorskich zdolności zwalnia, przysłuchuje się i grzecznie odczekuje parę kolejnych minut, aby przypadkiem nie przerwać najważniejszego przemówienia w historii ludzkości. I wreszcie wspomniane już wyczyny Johna Cusacka, widziane w trailerze – prowadzona przez niego limuzyna jest nagle zwrotna jak motor, a rozpadająca się ziemia cały czas ma na uwadze to, żeby przypadkiem nie przegonić aktora, który na jej tle jest niczym Usain Bolt, cudownie omijający przeszkody, lecące w niego z dosłownie wszystkich kierunków. John Cusack to nadczłowiek, od teraz właśnie tak go będę postrzegał.
                                                                                                                                                    
A to tylko nieliczne z przykładów absurdalnych sytuacji, w które obfituje „2012”. Cała akcja to splot szczęśliwych przypadków – chociażby takich jak ten, że cudem nowy mąż byłej pani Jacksonowej jest pilotem, który, pomimo wzięcia tylko kilku lekcji latania, jest w stanie w ciągu kilku godzin przerzucić się z małej awionetki na ogromnego Antonowa. Totalne przeładowanie filmu scenami rodem z najsłabszych i najbardziej płytkich melodramatów spowodowało, że z zażenowaniem starałem się nie zwracać na nie uwagi, skupiając się na rozmyślaniu nad tym, czy moje nachosy są trójkątami równobocznymi. Po prostu twórcy „2012” potraktowali widza jak kompletnego idiotę, który lubuje się w żałośnie sztucznych dialogach, którym towarzyszy oczywiście odpowiednio monumentalna muzyka i najczęściej amerykańska flaga.

Do tego jeszcze mamy kwestię rządów państw świata, którym przewodzą – a jakże – Amerykanie, na czele z Danny’m Gloverem, mającym najprawdopodobniej odzwierciedlać niedawnego laureata Pokojowego Nobla. Może tym filmem Emmerich chciał uzasadnić wręczenie Obamie tej nagrody, ukazując, że już za trzy lata będzie on symbolem współpracy i minimalizowania skutków nieuchronnego kataklizmu? Że za jego sprawą, jak za dotknięciem magicznej różdżki, wszelkie niesnaski i antagonizmy nie będą miały prawa bytu, a ludzkość zjednoczy się w obliczu wspólnego niebezpieczeństwa, wykazując niespotykaną dotąd na taką skalę miłość do bliźniego? Bardzo to naiwne i cukierkowe, a przede wszystkich nierealistyczne. Emmerich najwidoczniej zapomniał o tym, że ludzie mają dość mroczne, zwierzęce strony, które najczęściej wychodzą na światło dzienne w momencie największego zagrożenia, kiedy do głosu dochodzi już tylko instynkt samozachowawczy. Trzeba jednak przyznać, że reżyser jest konsekwentny – w swoich poprzednich filmach, „Dniu niepodległości” i „Pojutrze” wychodził także z tego idealistycznego założenia, ale w „2012” przeszedł samego siebie, ładując patos w każdy możliwy zakamarek filmu.

Naprawdę czekałem na ten film – głównie ze względu na efekty specjalne pogrążałem się w agonalnej niecierpliwości. Tymczasem, niestety, efekty są tu tylko przerywnikiem melodramatu klasy C (jeśli taki gatunek dotąd nie istniał, to właśnie obserwujemy jego narodzenie), mając za zadanie budzenie widza, który zasnął z nudów, w oczekiwaniu na jakąkolwiek akcję, inną niż pseudomiłosne dialogi czy naciągane dylematy moralne. „2012” to typowo amerykańskie, hollywoodzkie kino mainstreamowe, w którym liczy się tylko ilość widzów i ściśle z nią powiązane pieniążki, które dany film ma zarobić. Nie mam nawet już siły więcej narzekać na tę produkcję, bo jest to dla mnie ogromne rozczarowanie i szczerze mówiąc, gdyby wycięto wszystkie sceny poza katastroficznymi i złożono z nich krótszy, ale intensywny obraz apokalipsy, to miałoby to o wiele większą wartość i sens. Wiem, że już nie będę chciał zobaczyć tego filmu po raz drugi – nie przeżyłbym ponownie tych dramatycznych dialogów, którym nawet Ziemia przysłuchuje się z uwagą, wstrzymując na chwilę całą swoją artylerię. To za dużo uczuć jak dla mnie.

Na sam koniec chciałbym też zwrócić uwagę na pewien fakt – otóż już dawno nie widziałem, żeby kolejki na seans jakiegokolwiek filmu były tak długie, jak w przypadku „2012”. Szkoda, że większość Polaków postanowiła dopełnić swojego statystycznego obowiązku odwiedzenia kina przynajmniej raz w roku za pomocą tak mało wartościowej produkcji, podczas gdy w sali obok grany jest np. „Rewers”, na którym są cztery osoby na krzyż. Smutne to i zatrważające jednocześnie. Mam przynajmniej głęboką nadzieję, że większość z tych ludzi, którzy siedzieli wraz ze mną na seansie „2012”, również czuła rozczarowanie i może dzięki temu, przy okazji premiery następnego, „wielkiego bum” Emmericha, wybiorą film z nieco ambitniejszym przekazem.
 
Wojciech Busz
(wojciech.busz@dlastudenta.pl)
 
Słowa kluczowe: 2012 recenzja opinie koniec swiata, zagłada, Cusack, Roland Emmerich, Harrelson, premiera
Komentarze
Redakcja dlaStudenta.pl nie ponosi odpowiedzialności za wypowiedzi Internautów opublikowane na stronach serwisu oraz zastrzega sobie prawo do redagowania, skracania bądź usuwania komentarzy zawierających treści zabronione przez prawo, uznawane za obraźliwie lub naruszające zasady współżycia społecznego.
  • Re: pytanie do autora [0]
    Odpowiedź na: pytanie do autora
    Wojtek Busz
    2009-11-18 17:43:29
    Pokusiłem się o takie stwierdzenie, bo stojąc pół godziny przy kasach usłyszałem może ze dwie osoby, które kupiły bilet na Rewers - cała reszta, w tym oczywiście ja, przyszła do kina na 2012
  • pytanie do autora [1]
    harti
    2009-11-17 08:17:03
    Skąd wiedziałeś ile osób jest na Rewersie, jeśli oglądałeś w sali kinowej ten 'blisko 3 godzinny' film?? ;)
Zobacz także
Wonka film 2023
Wonka - recenzja wydania Blu-ray

Na płycie są naprawdę słodkie bonusy!

Problem trzech ciał
Problem trzech ciał - recenzja serialu

Czy mamy z tym serialem problem?

Aquaman i Zaginione KrÃłlestwo
Aquaman i Zaginione Królestwo - recenzja wydania Blu-ray

Czy warto zobaczyć ten film? Jakie dodatki są na płycie Blu-ray?

Polecamy
Piraci: Ostatni krÃłlewski skarb
Piraci: Ostatni królewski skarb - recenzja

Koreańscy piraci w poszukiwaniu skarbu. Czy warto zobaczyć ten film?

Cały świat Romy
Cały świat Romy - recenzja

Nowy, holenderski dramat młodzieżowy. Co się dzieje, gdy polskie tłumaczenie tytułu trafia w sedno?

Polecamy
Premiery filmowe
Zapowiedzi filmowe
O nich się mówi
Ostatnio dodane
Wonka film 2023
Wonka - recenzja wydania Blu-ray

Na płycie są naprawdę słodkie bonusy!

Problem trzech ciał
Problem trzech ciał - recenzja serialu

Czy mamy z tym serialem problem?