Recenzje - Kino

Z kamerą wśród zombie

2010-09-14 12:59:31

Vendetty ciąg dalszy – genetycznie zmodyfikowana Alice kolejny raz mści się na swoich twórcach z Umbrella Corporation. „Resident Evil: Afterlife” pozostawia nas z pytaniem: czy wirus T zaatakował także twórców filmu, wysysając z nich całą inteligencję i inwencję?

To już czwarty z kolei film z serii „Resident Evil”. Dotychczas dowiedzieliśmy się m.in. że źli ludzie z firmy Umbrella lubują się w przeprowadzaniu genetycznych eksperymentów i budowaniu śmiercionośnych, biologicznych broni. Efektem ich uwielbienia jest wirus T, który sprawia, że ludzie umierają, ale po śmierci nie pozostają martwi. Tylko jeden człowiek, zarażony wirusem T w warunkach laboratoryjnych, nie stał się bezmózgim zombie, równocześnie zyskując siłę, prędkość, wytrzymałość, zdolność do regeneracji i inne, przydatne atrybuty – tym człowiekiem, a w zasadzie kobietą, jest Alice (wciąż piękna Milla Jovovich). Już od pierwszej części serii Alice mści się na ludziach z Umbrella, w przerwach walcząc z hordami nieumarłych, głodnymi ludzkiego DNA, przy okazji odnajdując przyjaciół, zawierając nowe znajomości i tracąc kolejnych zdrowych towarzyszy.

Nie inaczej sprawa wygląda w „Resident Evil: Afterlife”. Tym razem potężna Alice, wciąż podążająca ścieżką zemsty, szuka tych, którzy przeżyli epidemię, równocześnie kierując skrzydła swojego samolotu w stronę Arkadii, miasta (czy na pewno to miasto?), gdzie zgromadzili się pozostali ocaleni z biologicznej katastrofy, enklawy, w której nie ma infekcji. Lądując na Alasce trafia na swoją znajomą z poprzedniej części, Claire (równie urodziwa Ali Larter), która z mechanicznym skarabeuszem pomiędzy piersiami cierpi na amnezję. Po usunięciu urządzenia Alice i Claire lecą do Los Angeles, gdzie, skuszone napisem „help us”, lądują na dachu opuszczonego więzienia, wokół murów którego zebrało się morze wygłodniałych zarażonych. Tu panie spotykają kilku zdrowych ludzi, wraz z którymi planują przedostać się do Arkadii, jawiącej się im jako ostatnia, migająca słabym światłem nadzieja.

I tak dalej, i tak dalej – chciałoby się rzec. Fabuła nie jest przecież najbardziej istotnym elementem akurat tej filmowej serii. Tym bardziej, że to pierwsza część „Resident Evil”, którą zobaczyć można w 3D. Generalnie cały film rozgrywa się wedle następującego schematu: Alice biega, strzela, rzuca, ciacha kataną, znowu strzela, kopie, bije, przeprowadza żenujący dialog i ponownie strzela, przy okazji kopiąc i ciachając. Czy wspominałem już o strzelaniu i kopaniu?

Nie mam nic przeciwko bezmózgiej, krwawej jatce, do tego w 3D – chociaż w tym przypadku trójwymiarowy obraz nie robi wcale specjalnego wrażenia: ot, po prostu coś denerwującego uwiera cię w nos, podczas gdy ty zagłębiasz się w świat zainfekowanych zombiaków. Co więcej, nie protestuję nawet przeciwko czerpaniu inspiracji z innych filmów, szczególnie jeśli czerpie się z uznanych klasyków. I tak, na ekranie co chwila doświadczamy powrotu do roku 1999, z tą różnicą, że Neo zamienia się w seksowną Alice – wszystko inne pozostaje mniej więcej bez zmian. Osławiony bullet-time, spowolnienie walk, prowadzenie kamery – wypisz, wymaluj, mój ukochany „Matrix”. Z kolei nieumarłe potworki przywołały mi na myśl drugą część wesołych przygód Blade'a – mam tu na myśli sposób otwierania przez nie buzi. I wreszcie, duży koleżka z młotem bitewnym, znany z trailera, który najwidoczniej zabłądził w tym świecie i chciał tylko grzecznie zapytać: „którędy do Silent Hill”? Akurat ta postać, choć bardzo fajna – cóż może być niefajnego w olbrzymie z workiem na ziemniaki na twarzy, machającym twardo zakończonym kijkiem? - wydaje mi się być kwintesencją tego, jak zlepiony z najróżniejszych, wypróbowanych już patentów jest „Resident Evil: Afterlife”.

Skoro nie mam nic przeciwko inspirowaniu się dobrymi klasykami, czwarta część zemsty Alice powinna wielce przypaść mi do gustu. Otóż rzeczywiście, gdyby nie męka podczas dialogów, przyprawiających mnie o chęć wstrzyknięcia sobie poczwórnej dawki wirusa T, zabawę miałem przednią. Sęk w tym, że mając na własność oryginał, zazwyczaj nie korzysta się z kserokopiarki. Jeśli będę chciał zobaczyć „Matrixa”, to najprawdopodobniej obejrzę film o takim właśnie tytule, natomiast podczas seansu „Resident Evil” chciałbym czuć się rzeczywiście jak w świecie, który jest opanowany przez korporację Umbrella.

Wydaje mi się, że wraz z pierwszą odsłoną „Resident Evil”, reżyser i producent Paul W.S. Anderson (ciekawostka: jest to obecny mąż Milli Jovovich – czyżby wirus T połączył ich miłosnym węzłem?) stracił koncept co do kolejnych części serii. Komputerowa saga „Resident Evil” to klasyczny survival horror, potrafiący nieźle przestraszyć i wciąż mający rzeszę oddanych fanów na całym świecie. Kinowemu „Resident Evil” z horroru pozostało tylko kilka przewidywalnych jump-scenek, a film przypomina inną PeCetówkę o znamiennym tytule „Serious Sam”. Bowiem w świecie Poważnego Sama rozgrywka przedstawia się następująco: do dyspozycji mamy różne typy broni, a jedynym naszym zadaniem jest przerobienie na zakrwawione mięso niezliczonych hord wrogów, którzy falami atakują naszą, bynajmniej nie bezbronną, postać. I rzeczywiście: gdyby wyrzucić z filmu i tak już kulejącą warstwę fabularną, Alice mogłaby przywdziać koszulkę z uśmiechniętą bombą i ruszyć do tańca z zastępami zainfekowanych. Przynajmniej twórcy byliby wtedy uczciwi wobec widza i nie próbowali na siłę ubrać w fabułę coś, co uwielbia być nagie. A tak nasz ekshibicjonista ubrany został w skąpy i do tego kiczowaty ciuszek dialogów, będących męczącą inwektywą dla inteligencji przeciętnego kinowego bywalca.                         

Coś jest na rzeczy z tymi ekranizacjami gier komputerowych. Dlaczego tylko jedna na siedem okazuje się być czymś więcej, niż tylko chimerą, do tego posklejaną z osła, skunksa i zaskrońca (kolejność przypadkowa)? Przecież niektóre z nich charakteryzują się naprawdę genialną, rozbudowaną fabułą, aż proszącą się o przeniesienie na duży ekran! Może tak słaba konwersja to efekt uboczny tego, że większość gier przeznaczonych jest na co najmniej kilkadziesiąt godzin rozgrywki, tymczasem film kinowy (poza „Trzema Królestwami”) nie ma większych szans na przekroczenie trzech godzin projekcji. A szkoda, bo uważam, że np. z niektórych przygodówek mogłyby powstać wyśmienite, wielowątkowe i wciągające produkcje. Kto wie, może za kilka lat scenarzystom skończą się pomysły (czytaj: zepsują się kserokopiarki i zaczną używać komputerów) i sięgną do gier komputerowych, których fabułę wystarczy przepisać na papier.

Wracając jednak na koniec do „Resident Evil: Afterlife”: obiektywnie rzecz ujmując, jest to film o lotach mniej więcej tak wysokich, jak najwyższe powietrzne podróże pingwinów. Wizualnie nie zachwyca, fabularnie również nie, a czasami wręcz żenuje i wywołuje chęć posiadania w okularach 3D specjalnej, nieprzepuszczalnej osłonki wraz z zatyczkami do uszu. Na plus trzeba zapisać mu nawiązania do klasyków (choć jest to minus za niemal kompletny brak oryginalności), dobrą muzykę oraz odstresowującą masakrę na zombiakach. Osobiście mam sentyment do tego typu filmów i tego tytułu, dlatego zapewne obejrzę kolejną część tej serii, która, biorąc pod uwagę zakończenie filmu, zainfekuje kina już niedługo. Jeśli masz wirusa T we krwi i bawi cię kompletnie bezmyślne wyżynanie kolejnych fal nieumarłych - przebolejesz bezsensowne, sztuczne dialogi i jakoś przeżyjesz seans w kinie, niestety z dość średnim poziomem satysfakcji. Natomiast jeśli jednak tytuł „Resident Evil” jest dla ciebie równie enigmatyczny, co skład kotletów z McDonald's – nie rekomendowałbym ci wizyty w najbliższym multipleksie. Jest to bowiem zdecydowanie najsłabsza odsłona z dotychczasowych „Z kamerą i Alice wśród zombie”. Ten film można obejrzeć, ale nic nie stracisz, jeśli tym razem powiesz: pas. Nic oprócz widoku ton przemielonego, zainfekowanego mięsa.

Wojciech Busz
(wojciech.busz@dlastudenta.pl)

Recenzja powstała dzięki:

Słowa kluczowe: resident evil: afterlife, resident evil, milla jovovich, premiera, 3d, czwarta część sagi, cinema
Komentarze
Redakcja dlaStudenta.pl nie ponosi odpowiedzialności za wypowiedzi Internautów opublikowane na stronach serwisu oraz zastrzega sobie prawo do redagowania, skracania bądź usuwania komentarzy zawierających treści zabronione przez prawo, uznawane za obraźliwie lub naruszające zasady współżycia społecznego.
Zobacz także
Andrew Scott, Ripley
Ripley - recenzja serialu

Serial Netflix to nowa ekranizacja książki "Utalentowany pan Ripley".

Kolor purpury
Kolor purpury (2024) - recenzja DVD

Czy warto zobaczyć remake musicalu Stevena Spielberga?

Civil War
Civil War - recenzja

Dlaczego jest to jeden najlepszych filmów 2024 roku?

Polecamy
Egzorcyzmy siostry Ann
Egzorcyzmy siostry Ann - recenzja

Czy horror o siostrze zakonnej w szkole dla egzorcystów jest dobry?

WandaVision - serial 2020
WandaVision - recenzja serialu

Przebój Marvela w odcinkach, czyli oczekiwania kontra rzeczywistość.

Premiery filmowe
Zapowiedzi filmowe
O nich się mówi
Ostatnio dodane
Kolor purpury
Kolor purpury (2024) - recenzja DVD

Czy warto zobaczyć remake musicalu Stevena Spielberga?

Andrew Scott, Ripley
Ripley - recenzja serialu

Serial Netflix to nowa ekranizacja książki "Utalentowany pan Ripley".

Popularne
25 najlepszych filmów wszech czasów
25 najlepszych filmów wszech czasów

Magazyn "Empire" wybrał najlepsze filmy wszech czasów. Zapraszamy do obejrzenia ścisłej czołówki rankingu!

Najlepsze filmy dla zjaranych ludzi
Najlepsze filmy dla zjaranych ludzi

Dym w płucach często łączy się z oglądaniem filmów. Prezentujemy 20 idealnych filmów na wieczór z zielskiem.

12 najlepszych filmów psychologicznych
12 najlepszych filmów psychologicznych

Przedstawiamy najlepsze filmy psychologiczne, które każdego oglądającego zmuszą do refleksji!