Thriller, moralitet, gniot
2009-01-21 14:49:48W 1951 roku Robert Wise wyreżyserował niskobudżetowy thriller science-fiction o zagładzie cywilizacji ludzkiej. „Dzień, w którym zatrzymała się Ziemia" nie został zapamiętany jako znaczące dzieło w karierze twórcy „Dźwięków muzyki" i „West Side Story". Zupełnie nie wiem, co takiego podkusiło więc producentów do odświeżenia tematu. Na reżysera remake'u wybrano Scotta Derricksona, twórcę niedocenionych „Egzorcyzmów Emily Rose". Niestety wyszedł z tego bardzo nędzny, pełen nachalnej dydaktyki, film.
Ludzie niszczą Ziemię i stopniowo doprowadzają do jej zagłady. Dla pozaziemskich istot jest ona jednak bardzo ważna, stąd nie chcą pozwolić na jej ostateczne zniszczenie. Muszą, więc unicestwić cywilizację ludzką. Klaatu, wysłannik z kosmosu, zostaje wysłany z ostateczną misją namówienia ludzi do zmiany postępowania i moralnej przemiany. Nikt jednak nie chce z nim poważnie porozmawiać. Nikt, poza doświadczoną doktor Helen Benson. Tymczasem w różnych rejonach świata pojawiają się tajemnicze kule energetyczne...
Scott Derrickson już swoim poprzednim filmem pokazał, że jak ma w ręce pokaźny budżet to potrafi z niego skorzystać. W „Egzorcyzmach Emily Rose" skoncentrował się jednak mocniej na ciekawej historii i solidnym poprowadzeniu aktorów. Tutaj większy nacisk położył na efekty specjalne, zapominając o fabule. Największym grzechem „Dnia, w którym zatrzymała się Ziemia", niewybaczalnym w przypadku tego typu produkcji, jest to, że jest on nudny i kompletnie nie wciąga. Po wyjściu z kina miałem wrażenie, że przesiedziałem w nim dwa razy więcej niż film w rzeczywistości trwał. Ponad półtoragodzinny seans nie dostarcza właściwie w ogóle rozrywki, czyli tego do czego filmy science-fiction są z gruntu predestynowane.
W zamian twórcy serwują nam jeden schemat za drugim. Mamy więc niegodziwy, zacietrzewiony aparat państwowy, który myśli, że wszystko da się załatwić przy użyciu broni. Mamy też humanistycznych, pełnych empatii badaczy, którzy chcą poznać pozaziemską cywilizację. Wszystkie uproszczenia w superprodukcjach są zwykle do przełknięcia, gdy film pozostaje dobrą zabawą. Niestety scenarzyści na siłę starają się, żeby nie dostarczyć nam jakichkolwiek emocji i bawią się w tanie moralizatorstwo, nachalną dydaktykę.
Wchodzą w rolę reformatorów, którzy chcą pokazać ludzkości, jak wiele błędów popełnia. Ich spostrzeżeniom nie sposób nie oddać trafności. Z drugiej strony nasuwa się pytanie, czy taki film jak „Dzień..." to dobra sceneria do wchodzenia w ton moralnych odnowicieli cywilizacji ludzkiej. Według mnie nie i, co pokazuje kilka scen obrazu, chyba nawet twórcy nie bardzo wierzą w obraną przez siebie rolę. Dydaktyka wszak jest podawana w tak niestrawnym, fałszywym tonie, że automatycznie traci spodziewany wydźwięk. Patetyczne dialogi i kilka sekwencji wywołujących uśmiech politowania to najlepszy dowód nieudolności twórców.
Ciężko mówić w „Dniu..." o jakiejkolwiek kreacji bohaterów. Ani scenariusz nie pozwala aktorom na stworzenie wiarygodnych postaci, ani także oni nieszczególnie się o to nie starają. Jennifer Connelly grająca doktor Benson dostała stosunkowo najlepszy materiał. Niestety nie potrafiła z niego w żaden sposób skorzystać. Jej kreacja oparta na kilku minach i wielu wybuchach histerii potwierdza, że kariera zdobywczyni Oskara zmierza w zdecydowanie złym kierunku. O dziwo nieco lepiej wypada w tym filmie Keanu Reeves, który ogranicza się jedynie do deklamacji kilku dialogów. Widoczny w jego grze stoicyzm, nie powiem że uwiarygodnia postać, ale przynajmniej nie irytuje. Na drugim planie pojawiają się inne znane twarze - Kathy Bates w roli sekretarz obrony Reginy Jackson, John Cleese jako ojciec pani doktor, a także gwiazdy telewizyjnych seriali - Kyle Chandler i Jon Hamm. Trzeba przyznać, że Derrickson marnuje ich potencjał w sposób imponujący. Nawet zwykle znakomita Bates wypada tutaj blado i niewiarygodnie.
Jak już wspomniałem największy nacisk położony został na efekty specjalne. I rzeczywiście wyglądają one całkiem przyzwoicie, choć nie tylko w tym roku widzieliśmy już wiele ciekawszych prób magików komputerowych z Hollywood. Tyler Bates, twórca niezwykle popularnej ścieżki do „300", nie stworzył do obrazu ani jednego godnego zapamiętania tematu. Jako ilustracja jego ścieżka współgra z obrazem nienajgorzej. Jednak, żeby się w niej zasłuchać - zdecydowanie nie. Zdjęcia Nowego Jorku wyglądają bardzo ładnie, ale na pewno nie są w stanie uratować całego przedsięwzięcia.
Scott Derrickson nie wiedzieć czemu wziął się za remake dawno zapomnianego dzieła Roberta Wise'a. Nie byłoby w tym nic strasznego, gdyby potrafił zrobić solidne rozrywkowe science-fiction. Niestety reżysera poniosła ambicja. Chciał zrobić nie tylko efektowny thriller, ale także moralitet nawołujący do zmiany postawy ludzi w stosunku do otaczającego nas świata. Wyszedł gniot, obnażający niezdecydowanie i braki warsztatowe twórców. Zdecydowanie odradzam.
Maciej Stasierski
(maciej.stasierski@dlastudenta.pl)