Stany Zjednoczone Zombielandu
2009-12-07 13:32:28W przypadku „Zombielandu” w sumie trudno powiedzieć cokolwiek o fabule. Usprawiedliwia ona jedynie kolejne masakry biednych, nielubianych przez nikogo zombie. Spróbujmy ją jednak odtworzyć. Przeciętny Amerykanin, którego waga wskazywałaby na wspólnych przodków ludzi i słoni, postanowił zjeść zdrowego i pożywnego hamburgera. Od słowa do słowa, od choroby wściekłych krów po chorobę wściekłych ludzi – w ten oto prozaiczny sposób powstały Stany Zjednoczone Zombielandu. Podróżuje po nich Tallahassee (magiczny Woody Harrelson), którego największym hobby jest finezyjne zabijanie zombiaków. Dołącza do niego Columbus (Jesse Eisenberg), nastolatek o licznych fobiach, który przeżył na świecie ogarniętym epidemią tylko dlatego, że przestrzega swoich kilkudziesięciu zasad, między innymi „kondycja” i „dobijamy”. Po drodze panowie spotykają jeszcze dwie dziewczyny – Wichita i Little Rock, które również nie dają sobie dmuchać w kaszę (czy tak się w ogóle jeszcze mówi?) i starają się dotrzeć do parku rozrywki, który rzekomo ma być wolny od zombie.
Po seansie „Zombielandu” nasunęło mi się w zasadzie tylko jedno – dobrze czasem nie mieć mózgu. Tak odmóżdżającej rozrywki nie miałem bowiem już dawno. I była to rozrywka całkiem przyjemna, przynajmniej z paru powodów. Po pierwsze, Wichita – nie mogło przecież w takim filmie zabraknąć gorącej babki. Po drugie, dialogi. Scenarzyści zrobili kawał dobrej roboty, wymyślając kwestie naprawdę zabawne, z pogranicza absurdu i czarnego humoru. Trochę fajtłapowaty Columbus swoją niezdarnością nie potrafi nie rozśmieszyć, a jeśli dołączymy do niego Tallahassee, Naprawdę Najtwardszego Gościa Na Ziemi, który wytycza standardy zabijania zombie – powstaje przepis na wybuch w postaci eksplozji śmiechu. Swoją drogą, banjo i sekator chyba jeszcze w żadnym filmie o nieumarłych/zarażonych nie grały roli narzędzi eliminujących. A kolejny element to po prostu majstersztyk – Bill Murray występujący jako Bill Murray, który dla zmylenia przeciwnika ucharakteryzował się na zombie. Scena z nim trwa jakieś pięć minut, ale najbardziej zapada w pamięć. I do tego mamy powrót Ghostbusters – przynajmniej kilkusekundowy, ale jest.
„Zombieland” mógłby pełnić rolę swoistej alegorii, pamfletu na dzisiejsze społeczeństwo amerykańskie, ogarnięte manią konsumpcjonizmu. Symbolem tego jest chociażby przyczyna dżumy XXI wieku, czyli wpisany w godło Stanów Zjednoczonych hamburger. Ale z drugiej strony – po co się w tym przypadku męczyć w wyszukiwanie jakiegoś drugiego dna? Ja wyszedłem z założenia, że idę na prostą i lekką komedię, z domieszką flaków, krwi i mózgu i byłem całkowicie usatysfakcjonowany, otrzymując nawet więcej, niż oczekiwałem. Nie sądziłem bowiem, że „Zombieland” będzie aż tak zabawny i trafi niemal idealnie w moje humorystyczne gusta – a tu proszę, niespodzianka. Tak na marginesie to Woody Harrelson znalazł chyba swoje właściwe miejsce – nie wyobrażam go sobie w filmie innego typu, bo rozbijanie głów zombie kijem bejsbolowym sprawia mu wyraźną przyjemność. Podsumowując, z odpowiednim nastawieniem „Zombieland” będzie ulgą dla naszego zmęczonego i zabieganego organu, znajdującego się u większości w czaszce, zaraz obok nitki łączącej uszy. 90 minut niewymagającej i relaksującej rozrywki – czegóż chcieć więcej?
Wojciech Busz
(wojciech.busz@dlastudenta.pl)
Recenzja powstała dzięki: