Recenzje - Kino

Sen o chłopczyku z zapałkami

2010-02-01 14:50:44

 Jim Jarmusch dał się poznać z dobrej strony – chociażby jego „Broken Flowers” zebrały bardzo pochlebne recenzje. Jednak w przypadku „The Limits of Control”, coś mu ewidentnie nie wyszło.


Bohaterem filmu jest czarnoskóry mężczyzna o ostro, wręcz groteskowo zarysowanych kościach policzkowych (Isaach De Bankolé). Odbywa on spotkanie na lotnisku z kimś najwidoczniej ważnym (nigdy się tego nie dowiemy) oraz jego tłumaczem. Z ust tego pierwszego słyszy on motyw, który będzie się przewijał już do końca filmu: „ten, kto myśli, że jest ponad innymi, powinien udać się na cmentarz. Tam pozna, czym naprawdę jest życie – garścią prochu”, a następnie otrzymuje klucze, pudełeczko zapałek z bokserem na okładce i odlatuje do Madrytu. W trakcie lotu otwiera pudełeczko, odczytuje tajemnicze kody, które są zapisane na karteczce, znalezionej wewnątrz i spożywa celulozowy posiłek, popijając go espresso – koniecznie w dwóch osobnych filiżankach.

Po przylocie do stolicy Hiszpanii nasz bohater używa otrzymanych kluczy do otworzenia mieszkania w swego rodzaju bloku, gdzie pomieszkuje przez następnych kilka dni, w ogóle nie sypiając i często oddając się medytacji w stylu tai chi. Odwiedza go wiecznie naga kobieta o wyrazie twarzy sekretarki – nie liczcie jednak na jakieś pikantności, bowiem wedle słów naszego medytującego samotnika, nie uprawia on seksu, gdy jest w pracy.

Na czym właściwie polega jego praca? Otóż co jakiś czas siada on w ogródku w hiszpańskiej restauracji, zamawia podwójne espresso w dwóch osobnych filiżankach i czeka. Siedzi spokojnie na krześle, obserwuje świat dookoła i wygląda skrzypiec, wedle wskazówki udzielonej mu jeszcze na lotnisku. W końcu dosiada się do niego człowiek z futerałem rzekomo zawierającym skrzypce, pyta go, czy mówi po hiszpańsku, a po negatywnej odpowiedzi wygłasza monolog na bliżej nieokreślony temat i kładzie na stoliku pudełko po zapałkach z tym samym bokserem, ale na innym tle, zabierając równocześnie pudełeczko, które położył tam przedtem nasz bohater, udzielając mu na odchodnym wskazówki, dotyczącej kolejnego obiektu do wypatrywania.

Ten schemat powtarza się kilka razy – podwójne espresso w dwóch osobnych filiżankach, pytanie o władanie hiszpańskim, monolog przysiadającego się, poczta zapałczana, wskazówka. W międzyczasie bohater odwiedza galerię i przemieszcza się koleją do innego miasta, potem za pomocą samochodu trafia na odludzie, w którym znajduje się pilnie strzeżony budynek, który najwidoczniej jest jego celem.

Chociaż bardzo mnie korci, to nie zdradzę zakończenia. Muszę jednak stwierdzić, że jest ono równie bezsensowne, jak cały film. Ale może od początku. Przytoczę kilka haseł, którymi jest ozdobiony plakat „The Limits of Control” i spróbuję skonfrontować je z rzeczywistością.

„Absolutnie nowy rodzaj thrillera!” – jeśli już decydujemy się na etykietowanie tego filmu, to przypięcie mu łatki „thrillera” jest zabiegiem absolutnie chybionym. Ten gatunek filmu powinien nieść ze sobą jakieś napięcie - niekoniecznie musi być ono powiązane z wybuchami i strzelaninami, ale atmosfera na sali powinna być co najmniej gęsta. „Nowy” rodzaj thrillera polega w tym przypadku na kompletnej antytezie prawideł gatunku, zapoczątkowanego przez Hitchcocka. Podszedłem do tego filmu entuzjastycznie – wow, film Jarmuscha, „Kawa i papierosy” i „Ghost Dog” mi się podobały, więc teraz też będzie nieźle. Dlatego przez pierwsze pół godziny liczyłem jeszcze na to, że w końcu coś się stanie. W jakimś stopniu napięcie rzeczywiście było budowane – czarnoskóry facet podróżuje po Europie, spotyka się z tajemniczymi ludźmi, wymienia pudełka po zapałkach. Nic o nim nie wiemy, nie wiemy, po co on to robi, dlaczego i czemu ma to służyć. Po godzinie filmu te pytania dalej pozostawały bez cienia nawet jakiejkolwiek odpowiedzi. Sytuacja nie zmieniła się również po 116 minutach seansu, kiedy na ekranie pojawiły się napisy końcowe, a na sali zapanowała jasność.
                                                                                                                                                                
„Niezwykle hipnotyzujący” to kolejne hasło. I rzeczywiście, „The Limits of Control” niezwykle hipnotyzuje. Rolka filmu niczym Kaszpirowski wydaje się powtarzać: twoje powieki stają się coraz cięższe, zapadasz w głęboki sen, którego na pewno ci nie przerwę... Spróbuję zobrazować zaistniałą sytuację: na sali były cztery osoby. Po kolejnym spotkaniu bohatera przy podwójnym espresso, nie wnoszącym nic do filmu, połowa sali wyszła, a ja sam chwilę później broniłem się przed zaśnięciem, robiąc pompki i biegając między rzędami. Ten film jest po prostu nudny jak flaki mopsa z olejem, a dotrwanie do jego końca to nie lada wyczyn – wyobraź sobie, że musisz bez przerwy, przez dwie godziny wpatrywać się w akwarium z jedną, niespecjalnie ładną rybką. Taki jest mniej więcej „The Limits of Control”.

Aby sprawiedliwości stało się zadość, muszę napisać o dwóch elementach, które były w tym filmie fantastyczne. Pierwszy to scena próby flamenco, której przygląda się bohater – bardzo klimatyczna i wyróżniająca się na tle zabijającej monotonii „dzieła” Jarmuscha. Natomiast drugi element to dopieszczone, dopracowane w każdym szczególe zdjęcia, które zapierają dech w piersiach. Reżyser bawi się kolorami i kadrami w sposób iście genialny, tak pięknie plastyczny. Strona wizualna jest tutaj nadzwyczaj spójna i warta wszelkich oklasków. Nie użyto tutaj przecież żadnych efektów specjalnych – wszystko to dzieło znakomitego smaku, wyczucia harmonii i umiejętności uchwycenia naturalnego piękna.

Zdjęcia to jednak nie wszystko. Powinny one być tylko dodatkiem do dobrej fabuły i aktorstwa – film nie może opierać się tylko na poszczególnych obrazach, szczególnie tak długo trwający. A tych elementów zdecydowanie zabrakło. Jim Jarmusch jakby na siłę wyreżyserował twór bardzo słaby, nudny, bez wyraźnego pomysłu. Hasła o przemijaniu i nikłej wartości życia sugerują, że reżyser chciał nam coś przekazać, ale kompletnie nie wynika to z samej pseudofabuły, jakby nie pasuje do całości. Chyba że ja jestem po prostu zbyt ograniczony umysłowo – dlatego zastrzegam, że do mojej osoby ten przekaz nie przemawia, jest sztucznie upchany i pejoratywnie moralizatorski.

Aktorzy występujący w „The Limits of Control” nie mieli nawet okazji się wykazać, ponieważ film jest w zasadzie złożony ze scenek rodem z „Kawy i papierosów” – z tym, że o wiele, wiele słabszych – poprzeplatanych podróżą głównego bohatera i jego prawie nieustannym milczeniem. De Bankolé byłby mistrzem w grze w kamienną twarz – w trakcie 116 minut seansu jego mimika ograniczyła się do jednego uśmiechu przy próbie flamenco i namiastki zdenerwowania, gdy kelner przyniósł mu podwójne espresso w jednej filiżance. Gdyby chociaż jego milczenie rekompensowała porządna, nastrojowa muzyka – tymczasem powtarzany jest w kółko ten sam motyw, który przerywa przeważającą ciszę.

Po obejrzeniu „The Limits of Control” w pełni zrozumiałem jego tytuł. Seans tego filmu pozwala na odkrycie własnych granic wytrzymałości, siły woli i ducha, które wystawiane są na próbę w obliczu monumentalnego pytania: jak długo wytrzymasz w kinie na jednym z nudniejszych filmów w twoim życiu? Czy pieniądze wydane na bilet są w stanie powstrzymać cię od ucieczki z sali? Moim zdaniem, ten film powinno się omijać z daleka. Może genialne zdjęcia zostaną kiedyś wydane w formie książeczki, ale w konfrontacji z wrażeniami z dwugodzinnej nudy chęć zobaczenia ich na dużym ekranie nie jest dla mnie przekonywającym argumentem.

Wojciech Busz
(wojciech.busz@dlastudenta.pl)

Recenzja powstała dzięki:


Słowa kluczowe: The limits of control, Jim Jarmusch, recenzja, nowy film, kino, Cinema City
Komentarze
Redakcja dlaStudenta.pl nie ponosi odpowiedzialności za wypowiedzi Internautów opublikowane na stronach serwisu oraz zastrzega sobie prawo do redagowania, skracania bądź usuwania komentarzy zawierających treści zabronione przez prawo, uznawane za obraźliwie lub naruszające zasady współżycia społecznego.
  • wojciech ignorant [0]
    m.
    2010-05-23 11:58:44
    recenzja - "żal"
  • kaszpirowski [0]
    kaszpirowska;)
    2010-02-05 11:20:29
    Nie będę ukrywać - to twoja najlepsza recenzja, jaką czytałam! :)
Zobacz także
Wonka film 2023
Wonka - recenzja wydania Blu-ray

Na płycie są naprawdę słodkie bonusy!

Problem trzech ciał
Problem trzech ciał - recenzja serialu

Czy mamy z tym serialem problem?

Aquaman i Zaginione KrÃłlestwo
Aquaman i Zaginione Królestwo - recenzja wydania Blu-ray

Czy warto zobaczyć ten film? Jakie dodatki są na płycie Blu-ray?

Polecamy
Platforma - recenzja

Mesjasz na platformie, dzierżący w dłoni "Don Kichote". Czy przyszłościowy obraz zbawiciela obala mit konsumpcjonizmu?

Mulan
Mulan - recenzja

Sprawdź, czy warto zobaczyć nową wersję "Mulan".

Polecamy
Premiery filmowe
Zapowiedzi filmowe
O nich się mówi
Ostatnio dodane
Wonka film 2023
Wonka - recenzja wydania Blu-ray

Na płycie są naprawdę słodkie bonusy!

Problem trzech ciał
Problem trzech ciał - recenzja serialu

Czy mamy z tym serialem problem?