Plastikowe widowisko o plastikowych ludzikach
2009-08-12 12:29:39Po kolejnej odsłonie filmu „Transformers", firma Hasbro, produkująca zabawki wszelakiej maści, postanowiła udostępnić kolejną ze swoich ikon w celu nakręcenia obrazu z jej udziałem. Ta ikona to seria zabawek G.I. Joe, a obraz, o którym mowa to „G.I. Joe: Czas Kobry", najnowsze dzieło Stephena Sommersa, reżysera znanego przede wszystkim z serii „Mumia".
Na wstępie chciałbym zaznaczyć, że nie jestem znawcą G.I. Joe i chciałbym podejść do recenzji tego filmu jak przeciętny widz, który udał się do kina na niewymagającą intelektualnie rozrywkę. Niemniej jednak polecam zapoznanie się z opiniami fanów na temat „Czasu Kobry", gdyż w ten sposób można dowiedzieć się wielu ciekawych rzeczy, które rozjaśnią nieco zawiłości filmu, ukazując również błędy i przekłamania w jego fabule.
Do rzeczy: firma MARS, której właścicielem jest James McCullen, Szkot pochodzący z wielowiekowego rodu handlarzy bronią, produkuje zarówno systemy ofensywne, jak i defensywne, będąc jeśli nie monopolistą, to na pewno dominującym podmiotem na rzeczonym rynku. Najnowszym wytworem tej korporacji są nanomity - małe, elektroniczne żyjątka, kuzyni termitów - które jednak zostały zaprogramowane nie do konsumpcji drewna, tylko wszelkiego rodzaju metalu, stając się w ten sposób groźną bronią ofensywną, mogącą być użytą do np. zjedzenia nieprzyjacielskiego czołgu. Grupa żołnierzy pod przewodnictwem Duke'a (Channing Tatum) zostaje poproszona przez McCullena o przetransportowanie nanomitów z fabryki do wyznaczonego miejsca, gdzie będą one bezpieczne i nie wpadną w niepowołane ręce. Podczas podróży na konwój napadają zamaskowani bandyci, wśród których Duke rozpoznaje swoją byłą narzeczoną. Losy niemal rozstrzygniętej bitwy odwracają żołnierze z tajnej i ultranowoczesnej jednostki G.I. Joe, udaremniając kradzież nanomitów. Duke i jego przyjaciel Ripcord postanawiają zaciągnąć się do G.I. Joe, a w obliczu ogromnego niebezpieczeństwa, jakim jest organizacja Cobra, okazują się być bardzo przydatni.
Tak pokrótce można naszkicować początek fabuły, której rozwiniecia oraz zakończenia nie chciałbym zdradzać - choć jest ona do bólu przewidywalna. Akcja filmu toczy się w różnych zakątkach świata - m.in. na pustyni, na biegunie czy w Paryżu. Widzowie otrzymują zarówno potężną dawkę czystych scen sensacyjnych, jak i wątki miłosne czy tajemnice, które są po części rozwiązywane w trakcie filmu. Za punkt odniesienia dla „G.I. Joe: Czas Kobry" chciałbym przyjąć drugą część „Transformers" - myślę, że porównanie to będzie zasadne, jako że oba filmy powstały na bazie zabawek Hasbro i obydwa chwalą się swoimi widowiskowymi efektami specjalnymi.
Zacznę jednak od z pozoru mało ważnego elementu: od warstwy humorystycznej. W „Czasie Kobry" rolę nadwornego błazna, który równocześnie jest świetnie przeszkolony i utalentowany, pełni Ripcord - Marlon Wayans, pochodzący z wyjątkowo komediowo nastawionej rodziny. Jego komentarze są zabawne, ale w pewnych momentach aż czuje się, jak bardzo są one sztuczne i wciśnięte do filmu na siłę. „Transformers 2" to dla porównania produkcja tryskająca humorem, która ukazuje ogromną dozę dystansu, który zachowali do siebie jej twórcy. W tamtym filmie żartował każdy, od LaBeouf po znakomitego Torturro, a gagów nie powstydziłaby się naprawdę niejedna komedia. „G.I. Joe" to dla mnie wyświechtane i mało zabawne dowcipy, które człowiek jakby już słyszał, ale nie wypada mu się z nich nie śmiać w towarzystwie.
Najważniejszym aspektem tego filmu są efekty specjalne. I znów - na tle „Transformers", „G.I. Joe" wypada niezwykle blado. Co prawda, podobnie jak u swojego konkurenta, fabuła „Czasu Kobry" służy tak naprawdę tylko do usprawiedliwiania kolejnych wybuchów i walk na ekranie (za co fani nie pozostawią suchej nitki na twórcach, którzy z rozbudowanej historii pozostawili szkielet, do tego z kością udową na miejscu żebra), ale oprawa audiowizuala tych z założenia efektownych scen nie zapiera dechu w piersiach. Owszem, jest ona niezła i dostarcza dobrej zabawy, ale od czasu, gdy zobaczyłem mistrzowskie efekty „Transformersów", „niezła" oprawa to dla mnie zdecydowanie za mało. Poza tym chciałbym tu zwrócić uwagę na niemal niezniszczalny samochód marki Hummer, którym członkowie Cobry przemierzają Paryż w celu zniszczenia Wieży Eiffela. Pomimo uderzeń w inne pojazdy, postrzałów i tym podobnych destrukcyjnych działań otoczenia, rzeczony Hummer pozostaje bez żadnej rysy, ba, chromowane elementy świecą na nim tak jasno, jakby ledwo co wyjechał z myjni, choć ma za sobą już przejechaną połowę stolicy Francji. Dopiero koziołek i wybuch pozostawia na nim pewne ślady, ale pewien niesmak, związany z aż tak wielkim nieprawdopodobieństwem nie pozwala zapomnieć o tym elemencie.
Był w tym filmie taki moment, w którym zacząłem się histerycznie śmiać, równocześnie odczuwając zażenowanie spowodowane dramatycznym uproszczeniem. Oto bowiem w jednej ze scen okazuje się, że członkini zespołu G.I. Joe, Scarlett, rdzenna Amerykanka, biegle posługuje się staroceltyckim, która to umiejętność przydaje się z kolei Ripcordowi, który musi po celtycku wydawać komendy pilotowanemu przez siebie samolotowi. Dlaczego Scarlett włada celtyckim i skąd u niej znajomość tego języka - nie wiadomo. Najważniejsze, że fabuła spełniła swoją rolę „popychacza" akcji do przodu.
Osobiście mam mieszane uczucia co do „Czasu Kobry". Z jednej strony byłem całkowicie świadom, że udaję się na film o zabawkach i wiedziałem, czego się mogę po nim spodziewać. Z drugiej jednak strony, jak na film o zabawkach był on czasami zbyt poważny, a efekty specjalne, choć dobre, nie dorastały do pięt efektom rywala - filmowi „Transformers", co potwierdziło tezę, że ustawił on poprzeczkę na poziomie nieosiągalnym dla produkcji tylko „dobrych" pod względem tego elementu. Niemniej jednak filmy takie jak „G.I. Joe: Czas Kobry" warto obejrzeć w kinie, gdzie oprawa audiowizualna, ze względu na technologię użytą w kinie, wydaje się jeszcze bardziej widowiskowa i efektowna. Pomimo swoich niedociągnięć, „Czas Kobry" to miły, kolokwialnie mówiąc, „odmóżdżacz", który z powodzeniem można sobie zaaplikować po zakończeniu ciężkiego tygodnia.
Dzięki temu filmowi również legenda zabawek G.I. Joe, obecnie chyba trochę zaniedbana i zapomniana, ma szansę na powrót do świadomości zarówno dawnych fanów, jak i tych najmłodszych, wchodzących w wiek fascynacji zabawkami innymi niż pluszaki. Najbliższa mi osoba powiedziała po seansie mniej więcej coś takiego: „Muszę natychmiast lecieć do domu, odszukać moje G.I. Joe i zobaczyć, które mam". Niech te słowa posłużą za podsumowanie.
Wojciech Busz
(wojciech.busz@dlastudenta.pl)