Gejowski melodramat [Wielki Liberace - recenzja]
2013-10-28 10:47:43W swoim ostatnim według zapowiedzi filmie Steven Soderbergh portretuje świat rozpasanej konsumpcji, seksualnego wyuzdania i zawrotnych karier. „Wielki Liberace” to ładna błyskotka, która swoim blaskiem próbuje zakryć dość słabą fabułę.
Valentino Liberace był jedną z najlepiej opłacanym gwiazd w historii Las Vegas. Genialny pianista polskiego pochodzenia pojął, że to, co obchodzi publiczność, to przede wszystkim show. W kilkumetrowych futrach, fruwając po scenie, obwieszony złotymi dodatkami dawał pokaz swojego wielkiego talentu zyskując bezgraniczne uwielbienie fanek i fanów. Soderbergh skupia się jednak na drugiej, skrzętnie skrywanej tajemnicy gwiazdora – jego homoseksualizmie i romansie z młodym chłopcem ze wsi, Scottem Thorsonem (Matt Damon). To właśnie na podstawie książki Thorsona Soderbergh oparł scenariusz filmu.
W „Wielkim Liberace” dech zapiera scenografia. Pełne przepychu wnętrza domu gwiazdora (sam Liberace nazywa go świadomie „pałacowym kiczem”), jego olśniewające stroje – futra, złote ozdoby, błyszczące makijaże, luksusowe tkaniny. W ten świat niespodziewanie wchodzi Scott Thorson – poczciwy, dobry młodzieniec o szczerym sercu. Wychowany na farmie przez przybranych rodziców na świat patrzy ufnie i z optymizmem. Młodzieniec wpada w oko starzejącemu się gwiazdorowi, a między tą dwójką rozpoczyna się wkrótce płomienny romans, z którego żadne z nich nie wyjdzie takie samo.
Ciekawie obserwuje się stopniową przemianę Thorsona. Z początku dobry wiejski chłopak pod wpływem zmanierowanego Liberace przekształca się powoli w rozwydrzone, bezczelne i pretensjonalne monstrum. Zmienia się nie tylko pod względem mentalnym. „Mistrz” namawia go do serii operacji plastycznych, które mają upodobnić jego twarz do twarzy starszego kochanka.
Soderbergh dystansuje się od blichtru i stylu życia celebrytów. Śmieszy zmanierowany Liberace ze swoim głosikiem i rączkami wariatkami, jego nadskakująca służba i zwariowany tryb życia. Jedną z najbardziej zapamiętywanych i komicznych postaci jest doktor Jack Startz (Rob Lowe), którego operacje plastyczne pozbawiły jakiejkolwiek mimiki.
Gdyby „Wielkiego Liberace” odrzeć ze świecidełek, charakteryzacji i bogatej scenografii, dostalibyśmy dość nudnawą historię gejowskiego romansu rozwydrzonego starzejącego się artysty z młodym i zagubionym chłopcem ze wsi. Kilka prostych zabiegów sprawia jednak, że podczas dwugodzinnego filmu raczej nie zdążymy się znudzić. Wielka w tym zasługa Michaela Douglasa w prawdopodobnie jego najlepszej roli w życiu.
Recenzja powstała podczas 4. American Film Festival (Wrocław, 22-27 października 2013)
Marcin Szewczyk
(marcin.szewczyk@dlastudenta.pl)