Elvis - recenzja
2022-06-24 10:06:4123 czerwca 2022 roku w Dolnośląskim Centrum Filmowym we Wrocławiu odbył się przedpremierowy pokaz filmu „Elvis” w reżyserii Baza Luhrmanna. Czy jest to produkcja skierowana do największych fanów króla rock'n'rolla, czy raczej do postronnego widza, pragnącego poznać historię legendarnego artysty? A może tytuł idealnie trafia w obie grupy docelowe? Po seansie jesteśmy pewni jednego – wszyscy będą zaskoczeni! Przeczytajcie recenzję filmu „Elvis”!
Czyste efekciarstwo czy przemyślany zabieg?
Może dla znawców twórczości Baza Luhrmanna nie będzie to coś niesamowitego, ale od pierwszych sekund seansu „Elvis” oszałamia warstwą wizualną. Zdjęcia, ruchy kamery, montaż – to wszystko splata się w imponującą jazdę bez trzymanki, która nie pozwala oderwać wzroku od ekranu choćby na chwilę, skupia nasz wzrok na przenikających się kadrach i sprawia, że nie mamy pojęcia kiedy mija trwający aż 2,5 godziny seans.
Z początku można wręcz obawiać się, czy na dłuższą metę nie będzie to odwracało uwagi od sedna filmu, nie stanie się typowym przypadkiem przerostu formy nad treścią i sztuki dla sztuki, ale w zasadzie taki styl pasuje do opowieści o barwnym życiu gwiazdy, która wyprzedziła swoją epokę, a w dodatku (na szczęście) w odpowiednich momentach reżyser zwalnia tempo i proponuje nieco spokojniejszą narrację. Fakt jest taki, że „Elvisa” nie da się przypisać innemu twórcy, jedynie patrząc na styl realizacji, no chyba, że Zack Snyder nagle zabrałby się za biografie muzyków.
Bulwersujący ruch bioder
Pierwsza połowa filmu skupia się na tym, co może okazać się zaskakujące dla różnych grup widzów. Chodzi tu o fakt, że bardziej niż na fenomenie muzyki Elvisa, skupiono się na jego scenicznych występach, kładąc nacisk na wyjątkowo kontrowersyjne (jak na tamte czasy) ruchy, z których słynął Elvis, a bez których niemal nie był w stanie zaśpiewać. Jego bulwersującym ruchom bioder poświęcono bardzo dużo czasu, budując całą dramaturgię wokół trudnego do opisania szaleństwa jakie wzbudzał w swoich fankach, a co nie podobało się władzom do tego stopnia, że bohaterowi grożono więzieniem, przypisując mu różne obrzydliwe zachowania.
Konflikt wyrażającego siebie, seksownego młodzieńca z zatwardziałym systemem świętoszkowatych władz byłby może interesujący, gdyby towarzyszył jedynie historii charyzmatycznego wokalisty. Tymczasem podczas seansu można odnieść wrażenie, że jakoś mało jest Elvisa w „Elvisie”, a twórców nie obchodzi jego muzyka, tylko krocze w luźnych spodniach. To niezwykły paradoks, bo przecież występy Presleya oglądamy co chwilę, ale i tak po seansie nie wiemy nic na temat jego muzycznych talentów, szczególnie, że Elvis popularny był już na etapie radiowych przebojów (punkt wyjścia w filmie), zanim sprawił, że fanki rzucały mu bieliznę na scenę.
Złoczyńca zamiast matki
Zaskoczyć was może też inny zabieg twórców, jakim jest postawienie na narrację ze strony agenta Elvisa, który wyrasta tu niemal na głównego bohatera, wprowadzając nas w zakamarki show biznesu ze swojego punktu widzenia. Pułkownik Tom Parker doskonale wie, że wielu widzi go jako złoczyńcę w tej historii, ale zawsze zaznacza, że bez niego nie ma Elvisa, a bez Elvisa nie ma jego. Całość seansu nie pozostawia jednak żadnych wątpliwości - Tom Parker to tak fałszywy człowiek jak jego imię i nazwisko, postać zepsuta do szpiku kości, który pod gigantyczną nadwagą skrywał (a czasem nawet nie krył) intencji nastawionych na maksymalne wykorzystanie Elvisa, by ten harował dla niego jak wół, będąc mamionym pieniędzmi i sławą, przy jednoczesnym odbieraniu mu marzeń o światowej trasie koncertowej (tylko raz zagrał poza Stanami Zjednoczonymi, w Kanadzie w 1957 roku) i nieustannymi szantażami emocjonalnymi, a później finansowymi.
Pułkownik miał czelność powoływać się nawet na bezpieczeństwo rodziny Elvisa, czy stawiać się na miejscu jego zmarłej matki, by tylko ten nie chciał zagrać za granicą, wszystko przez fakt, że Tom Parker to fałszywa osobowość obcego bez paszportu. To wątek, który dominuje drugą połowę filmu, gdy już Elvis (jako mąż i ojciec) nie jest obiektem ataków moralizatorskich (choć styl mu się wcale nie zmienił). Tu musimy zaznaczyć, że Tom Hanks jako obrzydliwy grubas daje kolejny popis wyśmienitego aktorstwa, sprawiając, że jednocześnie podziwiamy biznesowy geniusz Pułkownika, jak i nienawidzimy go jako człowieka.
Austin Butler jako Elvis Presley
Oceniając grę aktorską trzeba poświecić osobny akapit na Austinowi
Butlerowi, który jako Elvis na scenie jest znakomity, a jako Elvis prywatnie
jest… trudno powiedzieć. Tych scen z życia bohatera poza koncertami jest tak
naprawdę dość mało, a na dzień po seansie pamiętamy jedynie dwie sceny
(rozmowy/kłótnie z matką i żoną), a także to, że lubił uciekać do „kolorowych”
klubów, w których dorastał jako artysta (i jako biały dzieciak z dzielnicy dla
czarnych). Tam też miał jedynych prawdziwych przyjaciół i to od czarnoskórego pastora
usłyszał słowa, które były z nim zawsze, gdy tylko czuł się artystycznie
hamowany: – Jeśli niebezpiecznie jest coś powiedzieć, zaśpiewaj o tym. I w tym Elvis był doskonały, więc szkoda trochę, że Luhrmann akcenty położył w zupełnie innych miejscach.
Michał Derkacz
fot. materiały prasowe