"Django" - jest się czym zachwycać? (recenzja)
2013-02-12 11:43:55Jerzy Ślusarski: Quentin Tarantino właściwie nie musi robić już w życiu żadnych filmów. Mógłby usiąść z powrotem w jakiejś wypożyczalni starych filmów, oglądać poblakłe już kasety VHS i od czasu do czasu nakręcić coś zainspirowanego jakimś zakurzonym gatunkiem, a ludzie i tak cmokaliby z zachwytu. „Django” to kolejny niesamowicie zajmujący i przykuwający do ekranu film, o którym zaskakująco dużo osób nie jest w stanie powiedzieć nic więcej ponad „zajebisty, takiego Tarantino oczekiwałem”.
Michał Przechera: Recenzję "Django" należałoby chyba rozpocząć od jakiegoś banału w stylu "gwiazdorska obsada, niespodziewany wybór gatunku, imponujące sto milionów baksów budżetu i najbardziej oczekiwany film sezonu". To wszystko prawda - spaghetti western to nie jest to, czego można się było po Tarantino spodziewać (z drugiej strony nie jest to przecież twórca zbyt przewidywalny), jednak od samego początku filmu w głowie lata myśl - "jest dobrze". Jeśli kogoś nie kupił stary utwór Rocky Robertsa otwierający "Django" (prawdopodobnie tylko tych, którzy mają problemy ze słuchem), kupi go już pierwsze pół godziny akcji. Jamie Foxx i Christoph Waltz (wiedzieliście, że jego syn jest rabinem, a on sam grał u Zanussiego – niezły przeskok chłop zaliczył) oraz pojawiający się później dandysowaty Leonardo DiCaprio i zmienieni nie do poznania Samuel L. Jackson (wygląda jak typ z etykiety Uncle Ben’s) i Don Johnson (ktoś go w ogóle rozpoznał?) w połączeniu ze specyficznym poczuciem humoru Quentina i oryginalną ścieżką dźwiękową (Rick Ross obok Ennio Morricone) tworzą mieszankę, obok której nie da się przejść obojętnie.
Najlepsze jest to, że to wszystko tak naprawdę dzieje się bez konkretnego scenariusza – Tarantino pozlepiał większe i mniejsze wątki z klasyków włoskiego westernu, a postać Murzyna-rewolwerowca oraz niewolnicy mówiącej po niemiecku to taka sama bajka jak wysadzenie wszystkiego w powietrze na 10 lat przed wynalezieniem dynamitu i powstaniem Ku-Klux-Klanu. Każdy jednak jest w stanie przymrużyć oko na historyczne prawidła, gdy Quentin jest na bakier z logiką i zaczyna bawić się w kino oraz tworzyć popkulturę (bo co do tego, że ściąga, ale przede wszystkim kreuje nową jakość nikt nie ma wątpliwości). "Django" w dość zuchwały i niebanalny sposób rozprawia się z ciemnymi kartami historii USA z niewolnictwem i rasizmem na czele, robiąc z najbardziej redneckiego gatunku filmowego, czyli westernu, historię o afroamerykańskiej dumie. Potężny plantator i wielki Gatsby ery przedsecesyjnej staje się w niej zwykłym psycholem (scena, w której DiCaprio naprawdę poharatał sobie łapę, a mimo to grał dalej – dooooobra). To zatem pastisz czy w pełni świadomy hołd gatunkowy? Jedno i drugie. "Django" to także opowieść o poświęceniu, odwadze, moralności, a przede wszystkim przyjaźni dwójki zupełnie niepodobnych do siebie ludzi, która nie jest pozbawiona interesujących socjologicznych obserwacji (Murzyn, który przypodobuje się białym nie będzie w końcu należał do żadnej z tych grup, bo swoi go odrzucą i będą nim pogardzać, a drudzy w życiu nie przyjmą go między swoje szeregi), choć całość oczywiście, jak to u Tarantino, nie może nie zamoczyć się we krwi i flakach. Te zazwyczaj u niego bawią i w ogóle nie rażą „epatowaniem przemocą”, ale tym razem mają konkretny cel – pokazanie barbarzyństwa, które się rodzi z nadmiaru władzy. Stąd już bliziutka droga do koronnego w filmach Tarantino motywu zemsty.
Scena z przymierzaniem kapturów to kwintesencja jego filmów. Polityczna niepoprawność, duża dawka humoru i ironii, no i porządna jatka - nawet nie wyłapując drugiego dna ani kontekstów historycznych "Django" może po prostu bawić. Wszyscy, którzy uważali że po "Bękartach Wojny" Quentinowi trudno będzie znowu osiągnąć ten poziom mogą tylko przyznać się do błędu. Do rozdania Oscarów zostały niecałe dwa tygodnie i podejrzewamy, że najnowszy film powinien przytulić jakąś statuetkę (chociaż nominacji w sumie nie ma aż tak wiele - zaledwie cztery). Jak dla mnie pewniakiem jest Christoph Waltz, który w swoim dorobku ma już jedną statuetkę za rolę (a jakby inaczej) pułkownika Hansa Landy w "Bękartach Wojny". Co by tu dużo gadać - "Django" to kawał kina, które śmiało można postawić chociażby obok "Pulp Fiction". Jeśli ktoś jakimś cudem jeszcze nie widział - pora jak najszybciej nadrobić zaległości.
Nie no, "Django" bardzo spoko, ale poziom „Bękartów wojny” to nie jest, o „Pulp Fiction” (najważniejszym filmie ostatnich 20 lat) nawet nie wspominając. Szanujmy się, tak? Są tu jakieś od razu zapadające w pamięć sceny jak wizyta Landy na farmie czy strzelanina w piwnicy? Są niszczące dialogi, które będziesz później przypominał w codziennych rozmowach i imponował laskom, że tak dobrze znasz światową kinematografię? Nie! Scenariusz czasami się kaszani – przecież na siłę wsadzony motyw z niemieckiej mitologii o wyzwalaniu Brunhildy jest tak naiwny, że ja cię proszę. Nie mówiąc już o zupełnie niewiarygodnym i ciężko wytłumaczalnym przejściu „Django” z drugiej części do końcowych 30 minut. W „genialnym” filmie nie może być mielizn! Fajnie się ogląda, ale dla mnie nawet się nie umywa do TOP 3 najlepszych jego filmów.
Nie użyłem wcześniej słowa "genialny". Jasne, "Pulp Fiction" to rzecz niedościgniona (inna sprawa, że 20 lat temu łatwiej było nakręcić tak rewolucyjny film niż dzisiaj), ale do TOP 3 Tarantino "Django" powinno (prawie) na luzaku wejść (pozostali pretendenci: "Wściekłe Psy" i "Bękarty"). A to przejście to trochę mniej radykalny motyw z "Od zmierzchu do świtu" - jeśli ktoś kuma tarantinowsko-rodriguezowską koncepcję nie powinien płakać, że coś się nie zgadza i trudno to wytłumaczyć.
Pogadali:
Jerzy Ślusarski i Michał Przechera