AFF: Czarny koń – recenzja
2011-11-18 09:55:56- Musisz stawić czoła prawdzie? – Jakiej prawdzie? – Takiej, że wszyscy jesteśmy okropnymi ludźmi.
Po serii ciężkich i prowokacyjnych filmów Todd Solondz wraca z dziełem lżejszym, ale na pewno nie lekkim. W „Czarnym koniu” nagromadzenie nie szczędzi widzowi smutku i złych emocji, potrafi go jednak równocześnie czasami rozbawić.
Abe, otyły 30-latek, to bohater którego trudno polubić. To nie Angus z filmu familijnego w latach 90., poczciwy grubasek, który budzi współczucie i któremu chce się od początku kibicować. Bohater „Czarnego konia” przypomina raczej rozkapryszonego, irytującego nastolatka, którego ciało rozwinęły się szybciej niż umysł i emocjonalność. Jest wiecznie nadąsany, niezadowolony z życia, jednak nie robi niczego, co pomogłoby mu swój los odmienić. Winę za swoje niepowodzenia woli zwalać na innych – ojca, matkę, odnoszącego sukcesy brata, kolegów z pracy. Wszystko ma się zmienić, kiedy poznaje Mirandę (Selma Blair), dziewczynę równie emocjonalnie pokręconą jak on. Czy wbrew logice uda im się zbudować solidny związek?
Todd Solondz miał zrobić film, który nie wzbudzi kontrowersji. Taki „bez gwałtów, molestowania dzieci i masturbacji”. Nie oznacza to jednak, że po seansie będziemy się czuli dobrze.
Recenzja postała podczas 2. American Film Festival (Wrocław, 15-20 listopada 2011)
Marcin Szewczyk
(marcin.szewczyk@dlastudenta.pl)