Recenzje - Kino

Potter musi umrzeć

2010-11-22 12:12:13

Odbiór filmu „Harry Potter i Insygnia Śmierci: część I” będzie ambiwalentny: jednych zachwyci, innych rozczaruje. Tak czy inaczej, będzie magicznie.


Lord Voldemort odzyskał wszystkie swoje siły, zebrał niezliczone rzesze Śmierciożerców i stara się zadośćuczynić swojej największej obsesji: chce zabić jedynego w historii czarodzieja, który oparł się śmiercionośnemu zaklęciu i wyszedł z niego tylko z blizną na czole. Harry Potter, bo o nim oczywiście mowa, ma tymczasem do wykonania zadanie, które powierzył mu Albus Dumbledore, zaraz przed swoją śmiercią: musi znaleźć przedmioty należące do Voldemorta, które zamienił on w tzw. horkruksy, zamykając w nich kawałki swojej duszy. Tylko niszcząc je wszystkie, Sam Wiesz Kto będzie mógł zostać ostatecznie pokonany, bez możliwości ponownego odrodzenia się. W świecie opanowanym przez siły ciemności, gdzie nieprzyjaciel czai się nawet w najmniej spodziewanym miejscu, zadanie to okazuje się nie należeć do tych najprostszych. Harry, Ron i Hermiona wyruszają w pełną wyzwań podróż, która wystawi na próbę ich siłę, umiejętności i przyjaźń.

Film „Harry Potter i Insygnia Śmierci” został wyreżyserowany przez Davida Yatesa, który stworzył także „Księcia Półkrwi” i „Zakon Feniksa”. Szczególnie ten pierwszy tytuł wyszedł mu świetnie, dlatego można było przypuszczać, że „Insygnia Śmierci” będą godnym uhonorowaniem całej sagi o czarodzieju z tatuażem na czole. W tej kwestii zdania są jednak podzielone.

Tym razem występuję z pozycji osoby, która przeczytała książkę i naprawdę byłem nią zachwycony – zostałem przez nią wchłonięty jak Krzysztof Ibisz przez swoją siłownię. Po obejrzeniu filmu zastanawiam się, czy zapoznanie się z papierową wersją „Insygniów” nie było błędem – zdecydowanie wpłynęło ono na moje oczekiwania, które powędrowały w górę w nadziei na wspaniały finał serii, której jestem przecież fanem. Za każdym razem bowiem, gdy Harry Potter gości w telewizji, ja posłusznie moszczę się na kanapie i po raz zapewne już nasty cieszę się z jego przygód.

Tyle tytułem wstępu. Nie ma co się rozpisywać o obsadzie, która z małymi wyjątkami pozostaje niezmieniona od 2001 roku. Odtwórcy głównych ról – Radcliffe, Grint i Watson -  którzy zaczynali podróż po świecie magii ledwo po przekroczeniu dwucyfrowego wieku, teraz są już dorosłymi ludźmi, a ich gra stała się bardziej dojrzała. Wpływa na nią także ten przytłaczająco mroczny charakter filmu - ale o nim za chwilę. Jak dla mnie, najlepsza na ekranie jest epizodycznie pojawiająca się Helena Bonham Carter, straszna i szalona zarazem, której kreacja na długo zapada w pamięć. Cała obsada to jednak dobrze naoliwiona machina, przynosząca twórcom ogromne zyski (szóste najlepsze otwarcie wszech czasów), ale przede wszystkim solidnie funkcjonująca na ekranie.

Jeśliby przypatrzyć się plakatom wszystkich dotychczasowych części sagi przygód Harry'ego  Pottera, ewolucja charakteru filmów o nim staje się doskonale zauważalna – od cukierkowych bajek dla dzieci, po mroczne i straszne obrazy, po których najmłodsi niechybnie mieliby koszmary. W tym przypadku ekran podąża za papierem, bo przecież książkowa wersja także staje się coraz bardziej brutalna i smutna. „Insygnia Śmierci” to zdecydowanie apogeum ciemności, która wydaje się wylewać z ekranu. Z całą mocą należy podkreślić, że nie jest to film dla dzieci – to stwierdzenie wywołuje refleksję, dlaczego zatem jest on dubbingowany. Nie będę się wypowiadał na temat jakości dubbingu, bo doświadczyłem wersji oryginalnej z napisami, co, jak mi się wydaje, było dobrym wyborem.

Już od pierwszych sekund filmu mrok ogarnia całą salę kinową. Pojawienie się rdzewiejącego  loga Warner Bros, znajomy motyw muzyczny i gęsia skórka na ciele. A za chwilę zebranie pod wodzą Voldemorta i wisząca nad stołem zakrwawiona kobieta. Robi wrażenie! Na szczególne wyróżnienie zasługuje wspaniała muzyka, która sprawnie potęguje atmosferę filmu. Trzykrotnie nominowany do Oscara Francuz Alexandre Desplat pokazał kapitalną klasę i potwierdził tylko, że te nominacje nie były przypadkiem. Jego muzyka idealnie współgra z obrazami na ekranie – potężne basy i ciężkie akordy podczas scen walki za chwilę przechodzą w delikatny akompaniament do rzewnych odsłon rozgrywek między bohaterami, aby znów uderzyć z pełną mocą przy pojawieniu się Voldemorta. Majstersztyk!

Właśnie, rzewne rozgrywki między bohaterami. W niektórych momentach filmu nie mogłem oprzeć się wrażeniu, że Yates jest fanem ekranowej wersji sagi „Zmierzch”. Dialogi między Harry'm, Ronem i Hermioną były bowiem podobnie niepotrzebnie wydłużone i odrobinę sztucznie emocjonalne. Na szczęście, niektóre z nich były rozbrajane przez bardzo rzadko w tej części pojawiający się humor, zwykle w wykonaniu któregoś z Weasley'ów. Do akcentów humorystycznych, na chwilę rozładowujących ciężką atmosferę filmu, zaliczam także scenę tańca Harry'ego i Hermiony, której nie uświadczy się na żadnej ze stron książki. W moich notatkach zaznaczyłem ją sobie hasłem „żenada”, ale po chwili namysłu doszedłem do wniosku, że była ona potrzebna. Po pierwsze dlatego, żeby widzowie zobaczyli, jak pokracznym tancerzem jest Daniel Radcliffe, a po drugie, żeby na chwilę mogli odetchnąć od pogoni za horkruksami w ciągłym strachu przed Voldemortem i Śmierciożercami. Tak czy inaczej, z pewnością ta scena jest jedną z najbardziej charakterystycznych z pierwszej części „Insygniów Śmierci”.
                                                                                                                                                                                                  
Na pochwałę zasłużyły już tradycyjnie efekty specjalne, które, dopracowane i dopieszczone, są pokazem najwyższej klasy umiejętności graficznych oraz pomysłowości twórców. Jednak znów, niektóre ze scen są tak plastyczne i przerażające, że gdybym miał dziecko poniżej 10 roku życia, wolałbym, żeby obejrzało ocenzurowaną wersję „Psów” - i tak by jej nie zrozumiało, a obrazy nie byłyby ziarnkiem, które zasiane w umyśle, wykiełkuje w nocy w postaci krzyków i koszmarów. Uwagę widza zwraca także ciekawa konwencja opowiedzenia przypowieści o trzech braciach, która jest jednym słowem zaskakująca. Kwestią indywidualnych preferencji jest to, czy przypadnie ona danej osobie do gustu, nie można jej jednak zarzucić braku oryginalności.

Ekranizacja książki nie musi być jej wiernym przekładem na język filmowy. Co więcej, z założenia film na podstawie kilkuset stronicowej książki musi pomijać pewne wątki i skupiać się na esencji fabuły, na jej rdzeniu. Mimo to, przypadek filmu „Władca Pierścieni: Powrót Króla” dobitnie pokazuje, że możliwe jest skondensowanie powieści odrobinę obszerniejszej, niż „Latarnik”, w trzygodzinnej produkcji i to w sposób perfekcyjny, wspaniały, genialny ... (i tu następuje długa lista epitetów, wyrażających zachwyt nad tym filmem), zdobywając rekordową ilość 11 Oscarów i uznanie całego świata.

Warner Bros zdecydowało się na podzielenie „Insygniów Śmierci” na dwie części, żeby po pierwsze, jak najmniej uronić z książkowej fabuły, a po drugie – nie oszukujmy się – żeby wydoić więcej pieniędzy od Potteromaniaków. Muszę przyznać, że przed napisaniem powyższej recenzji podchodziłem do pierwszej części dość krytycznie, jednak z każdym kolejnym jej słowem coraz bardziej się do niej przekonywałem, doceniając ogromną pracę, jaką wykonali twórcy filmu. Pomimo tego, nie zmienia to mojego przekonania, że „Insygnia Śmierci” - przynajmniej w pierwszej odsłonie – przerosły Yatesa i Steve'a Klovesa, autora scenariusza. Na pewno jest to solidne ukoronowanie sagi, ale brakuje mi tej perfekcji, którą cechował się „Powrót Króla”. „Harry Potter i Insygnia Śmierci: część I” nie sprostał moim oczekiwaniom i nie powalił mnie na kolana, choć jest filmem dopracowanym, efektownym i przemyślanym. Może to, na co czekałem, było zbyt wygórowaną mrzonką, ale wydaje mi się, że chyba mam prawo ustalić sobie pewien poziom, którym powinien się odznaczać finał jednego z największych fenomenów kulturalnych początku XXI wieku, prawda? To nie „Powrót Króla” - to dla mnie najlepsze podsumowanie. W lipcu 2011 roku okaże się, czy człowiek z blizną na czole doczeka się jednak królewskiej koronacji swoich przygód. Czekam z niecierpliwością!

Wojciech Busz

(wojciech.busz@dlastudenta.pl)


Słowa kluczowe: Harry Potter i insygnia smierci część 1, recenzja, ostatnia część, rowling, Radcliffe, Grint, Watson
Komentarze
Redakcja dlaStudenta.pl nie ponosi odpowiedzialności za wypowiedzi Internautów opublikowane na stronach serwisu oraz zastrzega sobie prawo do redagowania, skracania bądź usuwania komentarzy zawierających treści zabronione przez prawo, uznawane za obraźliwie lub naruszające zasady współżycia społecznego.
Zobacz także
Wonka film 2023
Wonka - recenzja wydania Blu-ray

Na płycie są naprawdę słodkie bonusy!

Problem trzech ciał
Problem trzech ciał - recenzja serialu

Czy mamy z tym serialem problem?

Aquaman i Zaginione KrÃłlestwo
Aquaman i Zaginione Królestwo - recenzja wydania Blu-ray

Czy warto zobaczyć ten film? Jakie dodatki są na płycie Blu-ray?

Polecamy
Father of the Bride
Ojciec panny młodej - recenzja

Czy nowa komedia weselna z HBO Max jest godna uwagi?

Amonit
Amonit - recenzja

Kate Winslet i Saoirse Ronan wspólnie na wielkim ekranie, ale czy to jest dobry film?

Premiery filmowe
Zapowiedzi filmowe
O nich się mówi
Ostatnio dodane
Wonka film 2023
Wonka - recenzja wydania Blu-ray

Na płycie są naprawdę słodkie bonusy!

Problem trzech ciał
Problem trzech ciał - recenzja serialu

Czy mamy z tym serialem problem?