Niech żyje Król! (Król Lew 3D – recenzja)
2011-08-31 08:51:55Trzy wymiary "Króla Lwa” tylko intensyfikują doznania, wynikające z wspaniałości każdego aspektu tego filmu.
Kiedy „Król Lew” trafiał po raz pierwszy w 1994 roku do kin, byłem sześcioletnią kuleczką, biegającą za piłką i żującą gumę Turbo. Siedemnaście lat później, na wielkie ekrany powraca odświeżona, podkolorowana i przede wszystkim trójwymiarowa wersja jednego z najpiękniejszych filmów animowanych wszech czasów.
Nie znam osoby z mojego pokolenia, która nie widziałaby „Króla Lwa”. Co więcej, na palcach jednej ręki mógłbym zliczyć ludzi, którzy nie uronili na tej bajce ani jednej łezki. Nie bez kozery przecież ukuto przysłowie, że „prawdziwy mężczyzna płacze tylko wtedy, gdy umiera Mufasa”. Z każdą kolejną projekcją tego filmu doceniam go coraz bardziej, mocniej odczuwając związane z nim wspaniałe emocje. Tak więc gdy na ekranie pojawia się znajoma czerwona czcionka, a z głośników wydobywa się piosenka otwierająca historię Simby, opowiadająca o kręgu życia, do którego wszyscy należymy, na plecach pojawiają się ciarki, w kącikach oczu migotają łezki wzruszenia, a przez myśli przelatują wspomnienia z dzieciństwa.
Fabułę tego mistrzowskiego filmu animowanego znamy wszyscy – małe lwiątko Simba rozrabia razem z koleżanką Nalą, wpada w tarapaty, z których ratuje go król i jego ojciec zarazem, Mufasa. W cieniu porusza się brat władcy, Skaza, knujący intrygi przeciwko tronowi i bratający się z hienami. Podstępny królewski krewny zwabia następcę Mufasy do wąwozu, gdzie ze swoimi chichrającymi się sojusznikami wpuszcza stado antylop. Król ratuje swojego syna, ale ginie, zrzucony z klifu przez zdradzieckiego brata. Skaza obwinia Simbę za śmierć jego ojca, czym powoduje jego ucieczkę daleko od Lwiej Skały, gdzie zaprzyjaźnia się z Timonem i Pumbą i poznaje hasło „hakuna matata”. Ale królewskie przeznaczenie ciąży na nim, a przeszłość go dogania – musi wyciągnąć z niej wnioski i stawić czoło Skazie, który w międzyczasie zamienił lwie królestwo w smutne pogorzelisko.
Tematy poruszane w „Królu Lwie” nie należą do prostych, tym bardziej nie są to typowe kwestie, jak na ten gatunek filmowy – pamiętajmy, że bajka ta powstała jeszcze przed triumfami studia Pixar. Są to zatem relacje ojciec-syn, jako jedne z najsilniej kształtujących każde dziecko, szczególnie płci męskiej; przyjaźń, która realizuje się zarówno w najmniejszych gestiach, jak i w całkowitym poświęceniu; odpowiedzialność, od której nie można wiecznie uciekać, zwłaszcza, gdy jest się jedynym podmiotem mogącym ją udźwignąć; życie zgodne z prawami natury, z odwiecznym kręgiem życia, wedle którego rodzimy się i umieramy w konkretnym celu; wreszcie można tu nawet odczytywać pochwałę monarchii naturalnej i potępienie totalitarnej dyktatury. Wieloaspektowość „Króla Lwa” jest zaiste niesamowita, zresztą jak wszystkie inne jego elementy.
Niezapomniana muzyka mistrza Hansa Zimmera, za którą otrzymał on swojego jedynego jak do tej pory Oscara i piękne piosenki, wśród których bryluje wspomniany „Krąg życia” i klasyka Eltona Johna pod tytułem „Can you feel the love tonight”, to wyznaczniki starej szkoły filmów animowanych, gdzie kładziono duży nacisk na dopracowany soundtrack. Dzisiaj takie filmy są rzadkością, twórcy za często skupiają się tylko na odpowiedniej animacji i udorośleniu żartów, przez co powstają filmy sztuczne, wymuszone i ubogie w treść. W przeciwieństwie do nich, „Król Lew” to obfitość wątków i wdzięczny, naturalny humor, uosabiany głównie przez parę Timon-Pumba. To prawdziwie godny wzór do naśladowania. Niejeden film z prawdziwymi aktorami chciałby być tak wzruszający i chwytający za serce.
O fenomenie „Króla Lwa” można by było pisać i pisać. Pewnie, że jego trójwymiarowa wersja powstała po to, żeby wyciągnąć kasę od kolejnego, zachwyconego nim pokolenia. Dla mnie była to jednak genialna podróż sentymentalna i przypomnienie, dlaczego „Król Lew” złotymi zgłoskami zapisał się w historii kina, nie tylko animowanego. Chciałbym, żeby moi potomkowie mieli tak samo emocjonalny stosunek do tej bajki, bo pomoże im ona wyrosnąć na dobrych ludzi, jakkolwiek trywialnie to nie brzmi. W dobie Bakuganów, Ben 10, świnki Pepy i innych straszliwości, „Król Lew” wciąż urzeka swoim ciepłem i mocą przekazu. A w 3D jest śliczny, dlatego polecam go każdemu, który chce znów poczuć namiastkę dziecięcej beztroski i wzruszyć się jego niezwykłym pięknem.
Król Lew 3D, reż. Rob Minkoff, Roger Allers, prod. USA, czas trwania 89 min, dystr. Forum Film, premiera 26 sierpnia 2011
Wojciech Busz
(wojciech.busz@dlastudenta.pl)
Recenzja powstała dzięki uprzejmości: