Czwarta władza - recenzja przedpremierowa
2018-02-09 11:49:52Filmów o walce przedstawicieli mediów z władzą czy szeroko rozumianym systemem jest całe mnóstwo. Ujawnianie afer, dziennikarskie śledztwa, dochodzenie do prawdy, demaskowanie przekrętów, kulisy głośnych afer. Amerykańska widownia oraz krytycy kochają takie tematy, a oscarowy sukces filmu „Spotlight” z 2015 roku, udowadnia tylko, że solidnie zrealizowana „redakcyjna historia” może z miejsca stać się faworytem w kategorii Najlepszy film. Pytanie tylko, czy nowy projekt Stevena Spielberga pt. „Czwarta władza” to udana produkcja? Przeczytaj recenzję!
„Czwarta władza” to historia bezprecedensowego starcia amerykańskiej prasy z najwyższymi władzami (z prezydentem na czele). A walka toczyła się tu o sprawę zupełnie przełomową, jeśli chodzi o tytułowy wpływ mediów na opinię publiczną i w dalszej kolejności – działanie najważniejszych organów państwa, które w omawianym przypadku przez długie lata ukrywały fakty na temat wojny w Wietnamie.
Temat, jak widać, jest dość nośny i szalenie istotny nie tylko dla tamtejszego społeczeństwa, ale i rozwoju światowych mediów w ogóle. Niestety Spielberg w swoim filmie zdaje się prezentować ten problem wyjątkowo pobieżnie, a w czasie seansu możemy odnieść wrażenie, że jedyny problem z jakim zmagali się wydawcy gazet, to „Publikować czy nie publikować”. Niby wspomniany dylemat to „tylko tyle i aż tyle” (wydawcy mogli trafić do więzienia), jednak film wygląda na nieumiejętnie wyważony jeśli chodzi o podejście do tematu, nacisk na dane wątki czy znaczenie poszczególnych postaci w całym procesie zdobywania, przetwarzania i publikowania materiałów.
Początek, z wprowadzeniem w główny problem, jest tu zdecydowanie zbyt przeciągnięty. Zarysowanie konfliktu trwa niemal 1/3 filmu, a przecież dopiero później rozpoczyna się ta interesująca część. Sceny, w których Katharine Graham naradza się z Benem Bradlee są znakomite, podobnie jak wszystkie, emocjonujące sekwencje pracy nad wydawaniem kontrowersyjnych artykułów. Spielberg potrafi budować napięcie nawet w sytuacjach, które dla widza są dość przewidywalne. Szkoda, że w tym filmie takich zajmujących momentów jest ledwie kilka.
To, że rozwój wypadków od pewnego momentu bardzo nas wciąga, to też zaleta znakomitego aktorstwa. Jeśli w wypadku Toma Hanksa nie jest to popis na miarę Oscara, to już Meryl Streep gra zjawiskowo. Nie szarżuje, ale nawet małymi gestami, mimiką czy pojedynczym spojrzeniem buduje swą postać jak na pierwszoplanową gwiazdę Hollywood przystało. Akurat w tym wypadku, wszystkie wyśmiewające komentarze na temat jej kolejnej oscarowej nominacji są bezpodstawne.
Dziwić może rozwiązanie akcji, które zaprezentowano tak, jakby komuś nagle przypomniało się, że film nie może trwać bez końca i trzeba go szybciutko zakończyć. Nagle tempo zwiększa się bez uzasadnienia. Kluczową rozprawę sądową widzimy w 2-3 ujęciach, a po końcowym rozstrzygnięciu w zasadzie nic już się nie dzieje. Trudno uwierzyć, że tak przełomowa sprawa, zakończyła się tak banalnie.
Warto zaznaczyć, że zdjęcia do filmu zrealizował Janusz Kamiński, choć dla znawców twórczości Spielberga, nie będzie to wielkim newsem. Panowie robią wspólnie prawie wszystkie filmy. „Czwarta władza” jest poprawnym filmem, ale w swoim gatunku raczej się nie wyróżnia. Produkcją powinni zainteresować się głównie obecni i przyszli dziennikarze, a także wierni fani talentów aktorskich Hanksa i Streep. Reszta widowni może się nowym dziełem Spielberga zwyczajnie rozczarować.
Michał Derkacz
Czwarta władza, reż. Steven Spielberg, prod. USA, czas trwania 115 min, dystr. Monolith Films, polska premiera 16 lutego 2018
Film zobaczyłem na pokazie przedpremierowym w Dolnośląskim Centrum Filmowym we Wrocławiu.
Fot. materiały prasowe