Niezawodna Baker Street (Sherlock Holmes RECENZJA)
2012-01-05 09:17:50Kolejna część przygód tęgiego umysłowo mistrza indukcji i doskonale uzupełniającego go partnera kusi wyrazistością i zagadkowo niskimi ocenami za Oceanem.
Śmiem przypuszczać, że informacja o tym, że Guy Ritchie idzie na pojedynek pięściarski z Sherlockiem Holmesem, który zaowocował filmem z końca 2009 roku, nie tylko mnie zelektryzowała i rozentuzjazmowała. Oto gigant humoru „ulicznego”, tak soczyście sportretowanego w „Przekręcie” czy „Rock’n’Rolla”, podjął się rewitalizacji delikatnie już przykurzonego wizerunku jednego z najbardziej rozpoznawalnych bohaterów literackich wszechczasów. Do pomocy zgarnął hollywoodzkiego hulakę Roberta Downey Jr.’a i drugiego, nie do końca grzecznego chłopca o nazwisku Law.
Z tego mariażu „brudnej” popkultury z klasyką gatunku spod znaku lupy i charakterystycznej czapki (której w filmie zabrakło, nie dziwota) zrodziła się nowa jakość. Sherlock zyskał nieogolone, mało dystyngowane, przyziemne oblicze, nie tracąc nic ze swojej inteligencji. Watson stał się łącznikiem literackiego pierwowzoru świata detektywa z filmowym obrazem, gdyż nie odbiegał wielce od tego, co do tej pory sądziła o nim kultura masowa. Całość otrzymała natomiast cudowny sznyt Ritchiego, najwyższej próby grę aktorską, celny humor, dużo efektów specjalnych i przede wszystkim XIX-wieczną duszę w ciuchach z wieku XXI, sprawiając frajdę setkom milionów widzów na całym świecie.
Nie ma co się zatem dziwić, że franczyza jest wykorzystywana, a do kin wchodzi druga część przygód angielskiego geniusza detektywistycznego, sygnowana przez tę samą ekipę, z powiększonym dzięki sukcesowi pierwszej odsłony budżetem, o zgrabnym tytule „Sherlock Holmes: Gra cieni”. Tym razem najzdolniejszy detektyw Wielkiej Brytanii staje do pojedynku z nareszcie godnym siebie przeciwnikiem – profesorem Moriarty (Jared Harris), którego genialny umysł w połączeniu z kompletnym brakiem skrupułów jest niczym próba ustalenia rzeczywistości w przypadku Anny Grodzkiej – cholernie niebezpieczny. Jego misternemu planu doprowadzenia całego świata do pożaru wojny może przeciwstawić się tylko Holmes wraz ze swoim nieodłącznym towarzyszem Watsonem, dla którego ma to być ich ostatnia wspólna przygoda - nasz szacowny doktor zdecydował się bowiem na ustatkowanie i odcięcie od sensacji. Czy szare komórki Sherlocka okażą się bardziej przebiegłe od tych profesorskich – oto pytanie, od którego zależą losy milionów.
Swój wywód na temat filmu „Sherlock Holmes: Gra cieni” zacznę od tego, że po seansie nie mogłem zrozumieć tak chłodnego przyjęcia tej produkcji w USA. Poszukując przyczyny takiego stanu rzeczy, wyszczególniłem sobie największe wady „Gry cieni”. Po pierwsze, Ritchie przesadził tym razem ze zwolnieniami, których jest tu więcej, niż we wszystkich częściach „Matriksa” razem wziętych. Sherlock antycypujący w slow motion przebieg walki – to był bardzo atrakcyjny element filmu sprzed dwóch lat, natomiast „Gra cieni” jest zdecydowanie zbyt przesycona wciąż niezwykle efektownymi, ale w nadmiarze już męczącymi spowolnieniami. Po drugie zaś, można się tu przyczepić do niepotrzebnego i nie do końca naturalnego zagmatwania fabuły, która w połączeniu z przeskokami między lokacjami jest trudna do śledzenia.
I szczerze napisawszy, dla mnie to by było na tyle punktów, co do których można ponarzekać. Pozostałe elementy są bowiem zrobione niesamowicie profesjonalnie, z żartem nawet lepszym, niż w pierwszej części i z charakterystycznym dla Ritchiego luzem. Aktorstwo stoi tutaj niezmiennie na ponadprzeciętnym poziomie, poczynając od jedynej obecnie prawdziwej personifikacji Holmesa w wykonaniu Downey Jr.’a, której przyklasnąłby sam Conan Doyle, poprzez doktora Watsona i jego urzekającą żonę (Kelly Reilly), demonicznego profesora i wreszcie brata Sherlocka, brawurowo odtwarzanego przez Stephena Fry’a. Jeśli dodać do tego wyjątkowe, nieprzesadzone efekty specjalne i naprawdę dobre zdjęcia, otrzymujemy rozrywkę, która choć pod koniec trochę zwalnia, to i tak pozostawia widza z bardzo dobrym humorem po seansie. A tego przecież oczekujemy po tego typu niezobowiązujących hollywoodzkich produkcjach, prawda? Nieważne, że opiera się na tych schematach, co poprzedniczka, skoro te działają nadzwyczaj poprawnie.
Absolutnie fenomenalnym dla mnie zabiegiem, godnym osobnego akapiciku, było sięgnięcie do muzyki klasycznej, która stanowi większość soundtracku najnowszego „Sherlocka”. Dzieła Schuberta czy przede wszystkim niepokojące dźwięki z mozartowskiej opery „Don Giovanni” bezbłędnie budują klimat filmu i opisują na pięciolinii to, co dzieje się na ekranie. Za muzykę znów odpowiedzialny był mistrz w swoim fachu – Hans Zimmer, którego mistrzostwo jest doskonale słyszalne.
Podsumowując – a wyrażam, jak zwykle, swoje osobiste odczucia – według mnie, „Sherlock Holmes: Gra cieni” jest filmem lepszym od swojego poprzednika. Sukces pierwszej części pokazał, że pójście w kierunku spopkulturyzowania tej postaci przynosi widzom dużo zwykłej, ludzkiej radości, dlatego „Gra cieni” mogła być jeszcze bardziej pikantna, zadziorna i efektowna, ale nie efekciarska. A na tym najbardziej zyskaliśmy my.
Sherlock Holmes Gra Cieni, reż. Guy Ritchie, prod. USA, czas trwania 129 min, dystr. Warner Bros., premiera 5 stycznia 2012
Wojciech Busz
(wojciech.busz@dlastudenta.pl)
Recenzja powstała dzięki uprzejmości: