Niech Dan Brown na papierze tylko pozostanie
2009-06-15 11:03:06Ile osób, tyle pewnie będzie zdań na temat Dana Browna. Jedni powiedzą, że to wielki pisarz. Inni, że kontrowersyjny i obrazoburczy przeciwnik Kościoła. Jeszcze inni, że przeciętny grafoman piszący według schematu.
Ja się na temat Dana Browna wypowiadać nie będę, gdyż przyznam się, że jego książki nigdy nie wpadły w moje ręce. Natomiast ich adaptacje już tak. „Kod da Vinci" był filmem nieudanym, nudnym i przeciętnie zagranym. Druga część to z jednej strony dowód, że Ron Howard odrobił lekcję z pierwszej odsłony, z drugiej kolejny sygnał, że chyba powieści Dana Browna powinny pozostać jedynie na papierze.
Umiera uwielbiany przez wiernych postępowy papież Celestyn V. Rozpoczyna się okres zwany sede vacante, trwający do momentu otwarcia konklawe. W tajemniczych okolicznościach znika czwórka kardynałów - najpoważniejszych kandydatów do objęcia władzy w Kościele Katolickim. Dodatkowo porywacze grożą wysadzeniem Watykanu w powietrze. Gwardia Szwajcarska i żandarmeria zwracają się o pomoc w odnalezieniu kardynałów do profesora Roberta Langdon (świetny Tom Hanks), wybitnego znawcy Kościoła i jego symboliki. Trop wiedzie ku tajnemu stowarzyszeniu Iluminatów, którzy pragną zemsty za dawne urazy doznane ze strony Kurii Rzymskiej. Tymczasem, mimo wielkiego zagrożenia i nawoływań papieskiego kamerlinga (kradnący show Ewan McGregor) o odłożenie decyzji o rozpoczęciu wyboru nowego papieża, Kolegium Kardynalskiego pod przewodnictwem nieprzejednanego kardynała Straussa (świetny niemiecki aktor Armin Mueller-Stahl) otwiera obrady...
Na pierwszej odsłonie przygód Roberta Langdona krytyka nie zostawiła suchej nitki. „Kod da Vinci" był filmem nudnym, pozbawionym napięcia i dobrych kreacji aktorskich. Gdyby nie znakomity Ian McKellen nie byłoby w nim co oglądać. Stąd moja wycieczka na drugą część przypominała drogę na egzekucję. Na szczęście twórcy odrobili bardzo trudną lekcję i zdali test na ocenę pozytywną. „Anioły i demony" to dowód, że Ron Howard od jakiegoś czasu powraca do formy. Po genialnym "Frost/Nixon" przedstawił nam prawdopodobnie jeden z lepszych filmów rozrywkowych zbliżających się wakacji. Oczywiście nie jest to kino szczególnie mądre czy prawdopodobne.
Fabuła jest prowadzona na minimalnym poziomie prawdopodobieństwa. Langdon i jego piękna towarzyszka Victoria, w niezłej interpretacji izraelskiej aktorki Aleyet Zurer, rozwiązują kolejne zagadki w szalonym tempie i bez minimalnej pomyłki. Znajdziemy tu sporo błędów (kamerling musi być kardynałem) czy uproszczeń (Victoria, z wykształcenia fizyk, okazuje się być wielkim znawcą historii Kościoła i medycy). Niemniej wszystko to nie razi dzięki temu, jak dobrze Ron Howard czuje w się butach przewodnika po Rzymie. Stolica Włoch w ujęciu kamery Salvatore Totino wygląda niesamowicie. Howard od początku narzuca olbrzymie tempo opowiadanej historii, która wciąga niemal od samego początku. Wszystko jest podane w typowo hollywoodzki sposób - z szybkim montażem, głośną, świetnie dopasowaną ścieżką dźwiękową w tle. Naprawdę trzeba Howardowi oddać honor, że film, mimo błędów i koszmarnej przewidywalności fabuły, ogląda się rewelacyjnie. Problemem pozostaje kiczowata i przeszarżowana końcówka, niemniej nie psuje dobrego efektu wcześniejszych fragmentów.
Nie ma w „Aniołach i demonach" ani jednej tak dobrej kreacji, jak ta Iana McKellena z „Kodu...". Jednak ten film jest pełen bardzo solidnego aktorstwa. W roli Roberta Langdona Tom Hanks wreszcie potrafił zabłysnąć. Zagrał na dużo większym luzie niż za pierwszym razem, co pozwoliło utrzymać mu na barkach ciężar filmu. Nieźle partneruje mu Aleyet Zurer, która jednak nie dostaje właściwie większej szansy na pokazanie pełni umiejętności. Niemniej dużo lepiej skonstruowana jest jej relacja z Langdonem, pozbawiona kiczowatego wątku romansowego. Drugi plan to królestwo Ewana McGregora, który kradnie niemal całą uwagę widzów. Jego kreacja absolutnie zaskakuje. Do końca można mieć problem ze stwierdzeniem, czy jego postać to bohater pozytywny, czy przeciwnie to właśnie ksiądz Patrick pociąga za sznurki całej intrygi. Podobnie zresztą rzecz się ma z bohaterem kreowanym przez Stellana Skarsgarda - komendantem Richterem. To kolejna bardzo solidna pozycja w karierze szwedzkiego aktora. Najsłabszym ogniwem całej obsady jest w „Aniołach i demonach" czarny charakter w nudnej interpretacji Nikolaja Lie Kaasa.
Powtarzając za klasykiem naszej sceny politycznej należałoby powiedzieć: „Nie jest źle". Naprawdę mogłoby być o wiele gorzej. „Anioły i demony" dostarczyły dużo solidnej rozrywki, nie obrażając przy tym inteligencji widza i traktując siebie ze stosownym dystansem. W porównaniu z „Kodem da Vinci" wielki krok w dobrym kierunku.
Maciej Stasierski
(maciej.stasierski@dlastudenta.pl)